Wczorajsza manifestacja na ulicach Mińska, którą brutalnie spacyfikowała milicja, była największą od 1996 roku. - To była nerwowa reakcja reżimu, bo na ulice wyszło więcej ludzi, niż się spodziewano - mówi Łukasz Adamski z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W magazynie "Z kraju i ze świata" zwraca uwagę, że był to jednocześnie pokaz siły, który miał na celu odwieść opozycję od pomysłu organizowania kolejnych manifestacji.
Wczoraj, po zakończeniu wyborów prezydenckich, na główny plac stolicy Białorusi Mińska wyszło ok. 40 tysięcy ludzi. Protestowali przeciwko sfałszowanym - ich zdaniem - wyborom, w których po raz kolejny zwyciężył obecny prezydent Aleksandr Łukaszenka.
40 tysięcy ludzi to trochę za mało, żeby zmusić reżim do rozmów - zauważa gość Jedynki w rozmowie z Agatą Kasprolewicz. Jego zdaniem, musiałoby wyjść 100, 200 lub 500 tysięcy ludzi, jak podczas Pomarańczowej rewolucji na Ukrainie.
W ocenie Łukasza Adamskiego, żeby doszło do zmian na Białorusi i pozbawienia Aleksandra Łukaszenki rządów musiałoby dojść do pęknięcia w obozie władzy. Czyli coś na kształt pałacowego przewrotu. Potrzebna jest również - jego zdaniem - współpraca Rosji z Unią Europejską, bo tylko te dwie siły są w stanie wymusić na władzach Białorusi ustępstwa i przestrzeganie praw człowieka..
(ag)
Aby posłuchać całej rozmowy, wystarczy kliknąć na dźwięk "Pałacowa rewolucja" w boksie "Posłuchaj" w ramce po prawej stronie.
Magazynu "Z kraju i ze świata" można słuchać w dni powszednie od godz. 12:05. Zapraszamy