Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Aneta Hołówek 18.12.2010

Przystanek Spitalfields

Jestem praworęczny, a jednak zawsze najpierw lewy kijek starałem się dobrze umościć w dziurze na starcie slalomu. Potem prawy. I to jedyne w swoim rodzaju uczucie – radości podbijającej bębenki na widok stromizny okraszonej czerwono-niebieskimi chorągiewkami i strachu. Adrenalina w dużej dawce. Koktajl, jakiego nie znajdziecie w żadnej księdze koktajli. To samo odczuwałem, gdy stanąłem na starcie przed pierwszym odcinkiem "600 dni".
Siedziba MI5 w LondynieSiedziba MI5 w Londyniefot. wikipedia
Czytaj także

Ruszyłem w dół. Wystartowałem. Teraz, z kolei, moje emocje doskonale zna i rozumie Monika Pyrek. Reakcje Państwa, to podniesienie poprzeczki po przeskoczeniu kolejnej wysokości.

Jak do tego podbiec? Jak pokonać tę wysokość? Czy ruszyć na Baker Street, bo to mają być wspomnienia Sherlocka Holmesa, czy ciągnąć za sobą ten ogon tyczki po sobie samemu znanych kocich łbach londyńskich wspomnień. Idę na to drugie. Na Baker Street jeszcze zajrzymy.

W pierwszym odcinku pisałem o bezdomnym na Spitalfields Market, co to taki był nieszczęśliwy, gdy znalazł fotel, który mu się spodobał. Ano – każdy z nas taki fotel kiedyś w życiu buduje, albo znajduje i potem lęka się go utracić.

Ten Rynek to było niezwykłe miejsce. Mieszkałem w domu na czwartym piętrze. Starą fabrykę zamieniono na apartamenty. Wynajmowałem go na spółkę z prześliczną Beatricze o buzi w kolorze czekolady. Pochodziła z Karaibów. Każde z nas miało swój pokój, dzieliliśmy kuchnię i jadalnię. Tam przyjmowaliśmy naszych gości, wtedy druga strona dyskretnie się usuwała do swojego zacisza. Czasami Beatricze wypłakała mi się na ramieniu z powodu kolejnego zawodu miłosnego, ja wykrzyczałem jej do ucha, co myślę o moich szefach w pracy i było ślicznie, ale jam nie Dante, a ona nie moim przewodnikiem po raju była, więc ani się poema żadna z tego nie zrodziła, ani inne uczucie poza przyjaźnią.

Spitafields był wtedy rynkiem owoców i warzyw. Wrócił do tej roli po wielu latach przerwy, kiedy to za sprawą odwołania Edyktu Nantejskiego, z Francji zaczęli uciekać hugenoci. Przywieźli ze sobą umiejętności tkania jedwabiu oraz przyrządzania zupy z byczych ogonów, co z czasem stało się tak popularne wśród Brytyjczyków, wcześniej wyrzucających te pożyteczne części krowich dekoracji do kosza, że teraz, kogo o to zapytasz, ten natychmiast orzeknie, że zupa ogonowa to angielski pomysł. Ta sama legenda, co z curry i z kuskusem. Ale to inne bajki – na talerzu.

Gdy mieszkałem cztery piętra nad Spitalfields, to był to jeszcze rynek warzywno-owocowy – teraz znów zaszła zmiana, w halach są stragany różnej maści, a po środku boisko piłkarskie, dla amatorów futbolu pod dachem. Pewnie premier Tusk też by tu zagrał, bo kiedyś z grupą przyjaciół bardzo dzielnie stawił czoła angielskiemu wyzwaniu futbolowemu w Hyde Parku. Rano na Spitalfields przyjeżdżały dwa Mercedesy – jeden mocno już miał futro wytarte, drugiemu błyszczało wszystko, co mogło. Z pierwszego wysiadało pięć, sześć, czasami siedem, (nie wiem jak się tam mieściły) Murzynek o kształtach mogących zawstydzić karawele. Z drugiego wytaczał się korpulentny pan. Też spalony afrykańskim słońcem i pobłyskujący setkami promieni odbitych w złotych pierścieniach na palcach, które były jak drogowskazy – pokazywały czarnoskórym niewiastom, co mają spakować do bagażników z pozostawionych pomarańcz, jabłek, mandarynek czy pomidorów. W nocy zaś silniki w ciężarówkach czekających na otwarcie hal, bo był to targ dla hurtowników, mruczały swoje kołysanki.

Do tego budowano Dworzec Liverpool Street. W ciemnościach wyglądał jak gigantyczny statek. Rozbłyskiwał tysiącami światełek ludzi spawających stalowe wręgi dworca. Ciężarówki pomrukiwały, spawacze pobłyskiwali – pełna dyskoteka. A kierowców ciężarówek czasami spotykałem w pubie na rogu. O 22.50 pod drzwi pubu zajeżdżał policyjny samochód.

Pilnowano, aby nikt tam już nie wszedł i aby nikomu nie sprzedano alkoholu po „zakazanej” godzinie. Toteż przed każdym z klientów stało po siedem, osiem, dziewięć kufli lagera – piwa cieniutkiego jak nić babiego lata. Ale bywało i tak, że jednego gościa trzymał drugi, bo jak by nie trzymał, to by ten kumpel osunął się przy barze. A w tym czasie trzeci wychylał swoją szklanicę. Gdy skończył brał brata-kamrata pod pachę by ten pierwszy mógł skosztować tego, co też mu barman nalał do kufla.

A to wszystko działo się o pięćdziesiąt metrów od zaułku, w którym Kuba Rozpruwacz dopadł swoją pierwszą ofiarę. Daleko od Baker Street. Ale o tym przy najbliższej okazji.

Marek Brzeziński