Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Dwójka
Bartosz Chmielewski 04.06.2013

Drugie przyjście błazna

Nic nowego pod słońcem. Taka jest przyczyna teatralnej rewolucji "Eugène Ionesco". Nie ma się co łudzić. Innej nie było. I nie ma innych źródeł teatru istotnego, trwalszego niż jeden maj.
Eugene IonescoEugene Ionesco PAP/Bifab

Minął kolejny maj. Znów leje w Krakowie. Jest jak zawsze było, kiedy padał deszcz. Jak wczoraj, jak tydzień temu, miesiąc temu, rok albo i sto lat wstecz. Jak zawsze i wszędzie. W Berlinie, Troi, Paryżu, królestwie Inków i Barcelonie, na Atlantydzie, w Rzymie, na Górze Czaszek, w Kolumbii, na ziemi przed jaskinią wawelskiego smoka, na innych ziemiach, istniejących i nie istniejących, na wszystkich ziemiach i wszystkich wodach, na globie całym. W Krakowie znów jest mokro. Jak zawsze i wszędzie, kiedy i gdzie padał deszcz. Powtarza się stara wilgoć. Pismo się nie myli. Nic nie masz nowego pod słońcem. 11 maja powtórzył się odległy 11 maja, powtórzył się paryski zmierzch sprzed 63 lat, kiedy Pani Smith do Pana Smitha pierwszy raz publicznie wyrecytowała potworną, cudowną pustkę: „Popatrz, już dziewiąta. Na kolację była zupa, ryba, kartofle ze słoniną, angielska sałata. Dzieci napiły się angielskiej wody. Dobrą mieliśmy dzisiaj kolację. Wszystko dlatego, że mieszkamy niedaleko Londynu i że nazywamy się Smith”. 11 maja 1950 roku w teatrze Noctambules tak właśnie pierwszy raz na świecie zaczęła się miękka gorycz „Łysej śpiewaczki” Eugène’a Ionesco. A później? Dzień po dniu, rok po roku – co? Nic nowego o zmierzchu. Wieczór w wieczór - „Łysa śpiewaczka”. Wciąż. Wciąż od nowa – po staremu.

Grają ją jeszcze? Nie wiem. Można by sprawdzić, lecz w sumie nie ma to większego znaczenia. Ale wiem, że od 16 lutego 1957 roku, już na scenie teatrzyku na rue de la Huchette, „Łysa śpiewaczka” powtarzana była bez wytchnienia, z „Lekcją” na deser. W lutym 1997 roku, na czterdziestolecie jej trwania, naliczono 13 000 powtórzeń. Kilkanaście lat wcześniej Jan Kott odwiedził Ionesco. Nie miał pewności, czy Uczennicę w „Lekcji” gra ta sama aktorka, co kiedyś. Ionesco wiedział na pewno. Kott wspomina:

„Oczywiście, że Uczennicę dalej gra ta sama aktorka – powiedział Eugène. Lekcję będą grali jeszcze pięćdziesiąt lat albo siedemdziesiąt. Kiedyś Uczennica umrze, naprawdę, nie na scenie. Pójdzie do nieba, święty Piotr groźnie spyta: „Coś ty robiła w życiu, moje dziecko?” – „Co robiłam? Miałam osiemnaście lat, kiedy zagrałam Uczennicę w sztuce pana Ionesco na rue de la Huchette. Potem się zaręczyłam, grałam dalej Uczennicę, potem wyszłam za mąż, grałam dalej Uczennicę, potem byłam w ciąży, na trzy miesiące przestałam grać Uczennicę, potem urodziłam córkę, grałam dalej Uczennicę, potem się rozwiodłam, grałam dalej Uczennicę, potem znowu wyszłam za mąż, grałam dalej Uczennicę, potem byłam w ciąży, na trzy miesiące przestałam grać Uczennicę, potem urodziłam syna, dalej grałam Uczennicę, potem się rozwiodłam, dalej grałam uczennicę, potem moja córka miała bliźniaki, musiałam wyjechać z Paryża na dwa tygodnie, potem znowu grałam Uczennicę.” – „Pan Ionesco – powie święty Piotr – już się nie może pani doczekać, jest na próbie Lekcji”.

Nawet jeśli ten portret stareńkiej mądrości, że nie ma nic nowego pod słońcem, ten monolog fantastycznego kuglarza teatru Kott wyssał z palca – wyssał sedno. Stworzył prawdę, nie kalkę prawdy – na tym polega krytyka największa. Tworząc monolog o ciągłości, o trwaniu, stworzył prawdę prawdziwą jak realność, bo któż więcej niż Ionesco wiedział o tajemnicach kilku wciąż powracających starych jego snów, o sekretach kilku uporczywych obrazów, powracających z jego dzieciństwa, o alchemii kilku kiedyś spotkanych przezeń motywów, fikcyjnych postaci, widm, co nie dają o sobie zapomnieć?

Na drugi dzień po światowej prapremierze „Łysej śpiewaczki” – zaczęło się, co nieuchronne. Kolosalne pomieszanie zachwytu ze zdumieniem, kręceniem nosami, protekcjonalną pogardą nawet. I równie wielki pokaz sztandarów się zaczął, płacht, na których słowa „Rewolucja teatralna!”, „Przełom!”, „Świeżość!”, „Odkrywczość!”, „Awangarda!”, „Nowoczesność!”, a zwłaszcza „Nowoczesne i głębokie sceniczne dotknięcie problemów świata drugiej połowy XX wieku!” - w głównych rolach wystąpiły. Od tamtego zmierzchu 11 dnia maja 1950 roku w teatrzyku Noctambules – jak wiele rewolucji teatralnych wybuchło i zgasło? Rewolucji większych i mniejszych, przełomów scenicznych oraz dramaturgicznych, świeżych odkryć teatralnych, by tak rzec, Melpomen postpostmodernistycznych, a nawet postpostpostmodernistycznych – jak wiele tych estetycznych i myślowych łątek jednodniówek mignęło i zdechło w teatrach świata całego przez ostatnie 63 lata? A u nas?

Znów leje. Zadara, Garbaczewski, Klata, Demirski... Oni i jeszcze moc innych młodzieńców, a także dziewcząt. Znów minął maj, znów – o Ionesco myśląc – o ich dzisiejszej polskiej rewolucji teatralnej myślę. Jej zasada, istota, jej pestka – na czym polega? Nie chce być inaczej: sztuka każdego z młodych, każdej z młodych – zaczyna się wyłącznie na zewnątrz każdego z nich, każdej z nich. Poza nimi. Na ulicy, tu i teraz. W jakiejś masowej bolączce teraźniejszej, bolączce realnej bądź wydumanej, to w sumie obojętne. Bolączka wydumana – nawet lepsza jest. Wartościowsza. Pozwala dumającemu ogłosić się odkrywcą, Kolumbem teraźniejszości społecznej. Pozwala mu sobie i nam nucić o sobie: „Nawet żeś, Narodzie, nie wiedział, że to cię boli, więc ja ci teatrem swym uświadomiłem bolączkę, nazwałem ją, detalicznie odmalowałem jej potworną facjatę, i palcem ją pokazałem, i rzekłem, bom troskliwy: Tu jest twój ból, Narodzie!” Czy bez takiej rewolucji scenicznej przyszłoby Polakowi do głowy, iż fundamentalnymi problemami duszy jego są, na ten przykład: groby na Wawelu, żużlowcy nadwiślańscy, rośliny modyfikowane genetycznie oraz piłkarscy kibice? Istota najświeższej naszej rewolucji tkwi na zewnątrz tych, co ją klecą. I wyłącznie tu i teraz. Pod słońcem rewolucjonistów – jest tylko to, co nowe. Jak by niczego nie mieli za plecami, w pamięci. Pytany o pestki jego nieogarnionych opowiastek scenicznych, tych komedii, co są tragediami, które są farsami, co są kuglarstwem, które jest pomieszaniem dell’arte z Saturnaliami - Ionesco wyznaje: To, co stare. Stare zza pleców, z przeszłości. Kilka obrazów, kilka snów, kilka widm. Nic ponad to.

Miał cztery lata. Pewnego dnia zapytał matkę: „Czy my wszyscy umrzemy? Powiedz mi prawdę!”. Trzymała ręce z tyłu, opierała się o ścianę. W oczach miała ciemność. Bezradna, bezsilna, rzekła: „Tak”. Nic nowego pod słońcem. Ten obraz został z nim. Niewiele później pierwszy raz śnił sen piękny, jasny, lekki – zobaczył siebie jak lata. A później przyszło to, co zawsze przychodzi. Jawa, twarda, ociężała, bagnista, niepojęta, zachwycająca i nie do zniesienia jawa. Nic nowego pod słońcem. Ten sen został z nim, ten sen i to przebudzenie. Jak i wczesne zdumienie językiem, który jest światem, ale i w bełkocie którego, w tej łatwiźnie zdyszanej komunikacji codziennej – w buczeniu o niczym - grzęźnie wszystko, zwłaszcza to, co najistotniejsze: samotność. O „Łysej śpiewaczce” i całej reszcie swego pisania powie: „Jestem za samotnością. Mówi się, że mój teatr to skarga człowieka samotnego, który nie potrafi komunikować się z innymi. Wcale nie. Komunikacja jest łatwa. Człowiek nigdy nie jest samotny, a jeśli jest nieszczęśliwy, to dlatego, że nigdy nie jest samotny.” Zapytany o intonację, której nie da się ominąć, zdławić, zagłuszyć, o której nie sposób zapomnieć – znów wskazał czas za własnymi plecami, wskazał nic nowego pod słońcem. Rzekł: Szekspir. I dodał: „Czyż nie powiedział: Świat jest historią szaleńca, opowiadaną przez idiotę? Czy nie powiedział, że: Wszystko jest tylko hałasem i furią? To antenat teatru absurdu. Powiedział wszystko, dawno temu. Beckett usiłuje to po nim powtarzać. Ja już nawet nie: skoro on tak dobrze powiedział to, co powiedział, co moglibyśmy dodać?” A jednak – coś mógł.

Ionesco urodził się w roku 1909. Aż dziw, że Jan Kott nie napisał: „Ionesco urodził się w roku 1909. Zmartwychwstał błazen króla Leara. Przyszedł drugi raz, kazał Pani Smith powiedzieć do Pana Smitha: „Popatrz, już dziewiąta”, a później kazał wszystkim fantastycznym bohaterom Ionesco recytować całą nieogarniona masę słów, na które byli skazani od zawsze”. Tak, w intonacji błazna króla Leara, w intonacji wszystkich błaznów Williama Szekspira tkwi prawda nie do ominięcia, nie do zagłuszenia, nie do zapomnienia. Wszystko, co można było zrobić, co dziś można zrobić, to pokornie powtarzając błazeńską cierpkość - powtarzając to znakomite „nic nowego” – ostrożnie dodać jej smugi własnego światła lub czerni. Jak Ionesco. Nic mądrzejszego nie da się zrobić.

Stary lęk przed ciemnością zatem, stary sen i rozczarowanie, stare marzenie o samotności nie oblepionej buczeniem dni i nocy, niespieszne nicowanie własnym światłem i czernią mądrości starych błaznów, co wiedzieli wszystko, powiedzieli wszystko. Nic nowego pod słońcem. Taka jest przyczyna teatralnej rewolucji „Eugène Ionesco”. Nie ma się co łudzić. Innej nie było. I nie ma innych źródeł teatru istotnego, trwalszego niż jeden maj.

Paweł Głowacki

tagi: