Wówczas życie w Polsce, zwłaszcza w okresie wakacyjnym, miało inny smak, niż dziś. Zamiast do Egiptu na wczasy all inclusive jeździło się "maluchem" do Chałup, albo Władysławowa. Polacy najwyraźniej lubili bawić się intensywnie, bo jak wspominają do dziś, do tych najbardzdiej obleganych lokali trudno się było dostać.
– Na przykład po koncercie festiwalowym ciężko było wejść do restauracji – wspomina Paweł Stasiak, lider zespołu Papa Dance. – Oczywiście udawało się to wszystko "przemieszać" i ludzie "krążyli" między lokalami. To były imprezy, które trwały do rana. I to nie tylko zwyczajne "popijawy", ale także bardzo inspirujące spotkania.
Zbigniew Wodecki z nostalgią wspomina zaś to, co działo się za kulisami festiwali w Opolu. – Wyobraźcie sobie tzw. garderobę, czyli pokoik 2 x 4 metry, w którym jest trzynaście podmiotów wykonawczych – opowiada muzyk. – Wówczas z reguły śpiewałem ostatni, zwłaszcza, że panowała moda na piosenkę o Pszczółce Mai, w związku z tym, gdy wszyscy byli już w pokojach hotelowych i śledzika popijali mlekiem, ja wciąż musiałem siedzieć i czekać. A potem, gdy wracałem po koncercie, było tam wszystko, co ci ludzie zostawili przez cały dzień: jedzenie i picie:kefiry, śledzie, bułki, kiełbasy i piwo. Nie mogłem znaleźć miejsca, by się przebrać w prywatne ubrania. Dopiero, gdy wracałem do hotelu, wieczór się rozkręcał.
(kd)