Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Polskie Radio
Grzegorz Śledź 10.07.2019

Dziadowska pora

Pogoda robi się coraz bardziej nieprzewidywalna ostatnimi czasy, ale mimo wszystko nadal spodziewam się, że jeszcze pod koniec lipca będę mogła pójść na pierwsze jeżyny.

Lubię te krzaki, które dobrze się czują na byle jakim terenie, przy drodze gruntowej, na granicy lasu, na poboczu miasta. Wyrosną pod ogrodzeniem, wzdłuż linii kolejowej, na miedzy. Utrzymają się w biednej, piaszczystej glebie. Takie to rośliny dziadowskie – może stąd wzięła się jedna z ich ludowych nazw, dziady.

 Ze wszystkich letnich polskich owoców chyba ten jest najbardziej dla koneserów (a dokładniej: „te są”, bo odmian jeżyny w Polsce rośnie nawet sto). Zbierając je, trzeba się liczyć z zadrapaniami, do tego mają cierpki smak, trochę glebowaty. Nie każdemu to odpowiada, nie dają się tak łatwo lubić jak słodkie maliny. Choć każde z najpopularniejszych nawet odmian są przecież trochę inne. Te najbardziej niebieskie, malutkie i miejskie, pokryte matowym nalotem, które rosną przy osiedlowych garażach, to jeżyny popielice. Mnie się poszczęściło i mieszkam w pobliżu ogromnych jeżyn fałdowanych, wielkich jak truskawki. Jeżyna to rozgrzana ziemia, złote powietrze sierpnia, kurz drogi, towarzystwo śmierdzących wrotyczy, wejście w chaszcze, pajęczyny i robale; to chyba też coraz bardziej zakazana przyjemność, bo przecież wszyscy mówią, że w chęchy lepiej nie wchodzić, bo coś nas jeszcze pogryzie, bo niemyte i psy sikają. Trudno, ja wchodzę i ryzykuję podrapania (dla ostrożności, w spodniach i zabudowanych butach – tam, gdzie ciepło, lubią przebywać żmije).

Jeżyny to sygnał, że wchodzimy już w drugą połowę lata, że zaraz zacznie się robić chłodniej, mgliście i grzybowo (choć ostatnimi czasy już nic nie wiadomo). W folklorze anglosaskim mają nawet swoją datę ważności, uchodzą za bezpieczne jedynie sezonowo, a dokładniej – do dnia św. Michała (Michaelmas), czyli 29 września. Zgodnie z siedemnastowieczną legendą, gdy Archanioł Michał wyrzucił z nieba Lucyfera, ten ostatni miał wpaść prosto w jeżyny. W złości potraktował krzaki jako toaletę, zatruwając w ten sposób jeżyny w całej Szkocji. Od tamtej pory, dnia 29 września obchodzi się Dzień Zatrutej Jeżyny, w niektórych regionach Wysp Brytyjskich zbiera się resztki tych owoców i robi z nich desery, póki jeszcze można. Podobno legenda ma swoje korzenie w częstych zatruciach jakąś lokalną jagodą, którą łatwo pomylić z jeżyną, a która zwykła właśnie rosnąć na jesieni – trudno chyba znaleźć jej polski odpowiednik. Na pewno ludzie Północy znali je już wieki temu – stanowiły ostatnie posiłki duńskich „ludzi z bagien”, najprawdopodobniej rytualnych ofiar z epoki brązu. Na południu Stanach Zjednoczonych „jeżynowa zima” to odpowiednik polskiej „zimnej Zośki”, wiosenne ochłodzenie w porze, w której kwitną już krzaki jeżyny.

Jeżyny to sygnał, że wchodzimy już w drugą połowę lata, że zaraz zacznie się robić chłodniej, mgliście i grzybowo (choć ostatnimi czasy już nic nie wiadomo).

 Medycyna ludowa zna zastosowanie dla owoców i liści jeżyny. Kwaśny sok jest bogaty w  witaminy, ma też pomagać na problemy z trawieniem. Liście tej rośliny uważano za pomoc w gojeniu ran i problemach ze skórą, robiono z nich opatrunki i herbatki. Łukasz Łuczaj, niestrudzony etnobotanik, przytacza długą listę wiejskich nazw dla tych owoców. „Lud zbiera po lasach jagody: Czernice, Ostrężyny, Maliny, Poziomki, Popieliny i Kamyczki”, pisał z podkrakowskich miejscowości badacz Michał Kapusta pod koniec XIX wieku. Nazwy „ostrężyna” używa się raczej na południu i wschodzie, na północy i zachodzie zbiera się „jeżyny”, ale to podział tylko bardzo z grubsza. Na południowym wschodzie mawiano bowiem również „ożyny”, na Lubelszczyźnie - „jarzyny” (!), a na Kaszubach - „brombery”. Znała je cała wiejska, uboższa strona świata i wiele im zawdzięczała – nie tylko w Polsce. Historyk Bruce E. Baker pisał o tym, jak ważną rolę pełniły jeżyny i inne jagody wśród najuboższych na amerykańskim Południu po Wojnie Secesyjnej. Również w Europie były owocem tak powszechnym, że angielska znawczyni ziół Maud Grieve pisała w swoim XIX-wiecznym poradniku niczym ksiądz Chmielowski o koniu, że są „zbyt dobrze wszystkim znane, by wymagały opisu”.

 Lubię te krzaki, które dobrze się czują na byle jakim terenie, przy drodze gruntowej, na granicy lasu, na poboczu miasta. Wyrosną pod ogrodzeniem, wzdłuż linii kolejowej, na miedzy. Utrzymają się w biednej, piaszczystej glebie. Takie to rośliny dziadowskie – może stąd wzięła się jedna z ich ludowych nazw, dziady. Kojarzą się z wyprawami na pół dnia, na kilka godzin na podmiejskie tereny, ze spacerami na obrzeża osiedli, tam, gdzie szczęśliwie nie zabudowano jeszcze dzielnic do samego końca. Angielski pisarz i badacz przyrody Robert Mabey nazywał takie tereny „krajobrazem przypadkowo wiejskim”, accidental countryside, bo natura rozgościła się tam sama, gdy chwilowo nikt nie patrzył, gdy ludzie byli zajęci innymi sprawami. Tam, gdzie w miejskim krajobrazie, niedaleko rosnących budów i pędzących aut można spotkać trzmiela, zająca i dzięcioła, gdzie można podziwiać polne kwiaty, tam warto wybrać się też dziadowską porą z małym koszyczkiem na jeżyny.

Olga Drenda

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.