Byliśmy spontaniczni i bez dystansu. To z miejsca zjednywało słuchaczy. W pewnym stołecznym gimnazjum, kiedy po rozpoczęciu audycji uczniowie dość szybko zaczęli zdejmować słuchawki z uszu, nauczycielka spojrzała na nas z podziwem.
Wytelepani w gnającym błyskawicznie od szkoły do szkoły busie wyskakiwaliśmy, strojąc w biegu przez tysiące schodów i setki korytarzy instrumenty. To się wszystko skleja we wspomnieniach w jedną wielką kafkowską plątaninę. Kilka województw – od Suwałk, Gołdapi i Braniewa po Sandomierz, Staszów i Pacanów.
Wpadaliśmy do klas – oddychaliśmy z ulgą, wpadaliśmy do sal gimnastycznych – wtedy rosła adrenalina, bo czekał nas mozół. Dzika akustyka, zawsze inna, nauczycielki – oj, bywało – skupione na wypełnianiu dzienników, dzieci przekrzykujące się w podgrupach, burza interakcji. Raz pamiętam, chyba w Rykach, na zaproszenie do zabawy widzę, jak zrywa się pół sali gimnastycznej i dąży w naszym kierunku chaotycznym i ekspresowym ruchem, niczym żyjątka pod mikroskopem. Wyświetla mi się to w zwolnionym tempie, a czasu nie starcza, żeby zareagować, kiedy jedna dziewczynka potyka się i przewraca, a inne dzieci na nią. Gdy dobiegamy podnosi się powoli z płaczem i złamaną ręką.
Prowadzący podczas przerwy.
Pamiętam w mrocznym, chyba jeszcze PRL-owskim zakładzie poprawczym dla nieletnich, dziewczyny płaczące przy krwawych balladach z morałem śpiewanych przez Agatę, a potem wylewnie dziękujące. Pamiętam setki przedszkolnych oczu wgapionych w nas czasem z bojaźnią i drżeniem, czasem z miłością. Pamiętam w supernowoczesnej szkole specjalnej, która z zewnątrz i wewnątrz przypominała statek, chłopaka z zespołem Downa, który wkroczył między nas i zapamiętale tańczył hip-hop do oberka. Pamiętam jak pod Warszawą mieliśmy blisko szlaku znakomitego skrzypka Aleksandra Bobowskiego, starczyło czasu, żeby wpaść po niego. Pierwszy raz występował w szkole, do której chodziły jego wnuki.
CZYTAJ TEŻ
Pamiętam podczas dłuższych przejazdów busem odciąganie mleka przez muzykantki karmiące nieobecne dzieci. Pamiętam wypadek na śliskim wiadukcie koło Radomska, z którego omal nie spadliśmy. Pamiętam, jak mi kamień schodził z nerki w czasie audycji w Piotrkowie. I to niewyspanie, i ciągłe zmęczenie, które zweryfikowało scenariusz koncertu – zaczynaliśmy z Danielem, leżąc na materacach albo na podłodze, oparci o ścianę, dając odpoczynek ciału i udając drzemkę, a czasem nie udając, podczas gdy nasza filharmoniczna prelegentka opowiadała o pastuszku jako pramuzykancie, a potem śpiewając „Jesca psy nie scekoły, jesca kury nie phiały, ludzie mówhio dzień bhioły, a ja sobhie myśla, że sia jesce wyśphia, jesca do dnia daleko”, wstawaliśmy do „roboty”.
Nie zakładaliśmy ludowych kostiumów. Czarne spodnie, białe koszule sprawiały, że dzieci wołały za nami – „o, Cyganie przyjechali!”. I ładne, lecz skromne spódnice. Tańczyliśmy też, zwyczajnie, bez popisów, ale z energią. Nasze instrumenty były połatane i nie błyszczały. Generalnie byliśmy spontaniczni i bez dystansu. To z miejsca zjednywało słuchaczy. W pewnym stołecznym gimnazjum, kiedy po rozpoczęciu audycji uczniowie dość szybko zaczęli zdejmować słuchawki z uszu, nauczycielka spojrzała na nas z podziwem, a my czuliśmy się niemal jak bohaterowie. A swoją drogą to w ogóle dziwne, że w 1999 na przesłuchaniu w Filharmonii taki program w takiej formie i w wykonaniu amatorów przeszedł.
Prowadzący i publiczność.
Na szczęście filharmoniczne panie prelegentki były sympatyczne, życzliwe, wyrozumiałe i otwarte, dużo uczyliśmy się od siebie wzajemnie. Jeszcze raz bardzo dziękujemy! I co bardzo ważne też, wiedziały gdzie można przyzwoicie zjeść. Na szczęście w skrajnych przypadkach także nasze mózgi wspierały nasze sflaczałe ciała, uruchamiając jakieś narkotyczne ani chybi substancje z głębokich pokładów swoich agencji rezerw. Tysiące twarzy, setki miraży – dzisiaj w czasie pandemicznym, w świetle dotąd nieznanym, niby świecącym z jakiejś nowej, nieprzeżywanej wcześniej pory dnia, takie żywe obrazy wspomnień nabierają jeszcze bardziej niż kiedyś surrealistycznych odkształceń czy łączą się w nowe, absurdalne i rebusowe ciągi.
W jednej z warszawskich podstawówek graliśmy kiedyś dla pierwszaków. „Dzisiaj tematem audycji będzie muzyka ludowa”, zaczyna prelegentka, po czym opowiada trochę szczegółów, by na koniec zadać pytanie: „a więc jakiej muzyki będziemy dziś słuchać, kto odpowie?”. Rączki w górze, jedno dziecko wstaje. „Lodowej!”.
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.