Wekendowe protesty oburzonych przeszły przez ponad 100 miast w Europie, a od ponad miesiąca przed budynkiem giełdy na Wall Street protestują niezadowoleni w USA. Mają pretensje do świata polityki i finansjery, że myślą tylko o sobie, a nie dbają o zwykłych obywateli. A przecież to właśnie zwykli ludzie płacą teraz za ich błędy, które spowodowały globalny kryzys.
- To się zaczęło w maju tego roku na madryckim placu Puerta del Sol. Już wtedy wyznaczono datę 15 października na dzień dalszych protestów - powiedział w Trójce rzecznik prasowy ruchu oburzonych w Madrycie.
Działacz podkreślił, że cały ruch ma strukturę horyzontalną, nie ma w nim liderów, nie ma miejsca dla osób, które chcą zrobić karierę polityczną. Także ruch jako taki nie ma na celu stawania się partią polityczną i wchodzenia do parlamentów poszczególnych krajów. - Szukamy po prostu wydajnego sposobu, by wpływać na rządy. Teraz zastanawiamy się czy ruch ma przyszłość długoterminową i jak powinien działać - dodał w audycji "Trzy strony świata" .
Tomasz Szabelewski zauważył, że w protesty włączają się nie tylko ubodzy, którzy mają najwięcej powodów do niezadowolenia, ale także osoby pracujące, których życie jest w miarę uporzadkowane.
- Nie jesteśmy antykapitalistami. Reprezentujemy raczej ideę alterglobalizmu, w którym kapitalizm byłby bardziej uregulowany, lepiej kontrolowany, a banki mają zmniejszoną rolę w społeczeństwie. Naszym zdaniem wzrost ekonomiczny powinien być bardziej zrównoważony, można by zmierzać w kierunku zbliżonym do systemu skandynawskiego, gdzie są wysokie podatki, ale państwo dba o obywatela - wyjaśnił.
Gość Ernesta Zozunia wyraził zadowolenia z poparcia polityków, którzy odeszli od realnej władzy, jak Lech Wałęsa czy Bill Clinton. - Jest natomiast niebezpieczne, że obecni politycy próbuja się pod nim podpisać - ostrzegł.
Zapraszamy do wysłuchania całej audycji "Trzy strony świata, 17 października 2011".
(asz)