28 lipca 2021 roku mija 11. rocznica śmierci niezapomnianej Kasi Sobczyk. Artystka urodziła się 21 lutego 1945 roku w Tyczynie, graniczącym bezpośrednio z Rzeszowem – magicznym miastem dla polskiego bigbitu. Jak pisze Arek Durka - "Od dziecka wiedziała, że chce występować przed publicznością. Brała udział w szkolnych przedstawieniach, śpiewała, grała na gitarze. Miłością do muzyki zaraził ją ojciec, który zajmował się strojeniem instrumentów".
Polska Brenda Lee
Miała dosłownie wszystko, co młoda dziewczyna u początku kariery piosenkarskiej może sobie wymarzyć – zgrabna, szczupła sylwetka, piękna buzia z lekko zadartym noskiem, uroczy dołeczek w lewym policzku pojawiający się szczególnie wtedy, kiedy śpiewając uśmiechała się, no i ten głos bigbitowy... byli tacy, którzy twierdzili, że to taka polska Brenda Lee, choć niektórzy przekornie mówili, że Brenda Lee to taka amerykańska Kasia Sobczyk. Jakkolwiek – obie panie były rówieśnicami, różnica wieku to zaledwie dwa miesiące – śpiewały magicznie i bardzo podobnie do siebie – rockandrollowo i melancholijnie.
Mimo niewątpliwego sukcesu i statusu gwiazdy w PRL-u, byli też tacy, którzy krytykowali jej podejście do śpiewania, jej nie całkiem wykorzystany, ogromny talent. Kasia Sobczyk odpowiadała im następująco: "Może mogłabym stać nieco wyżej w rankingu piosenkarek, ale cóż, los chciał inaczej. Wierna jestem sobie, mojemu stylowi śpiewania, nie chcę być popularna za wszelką cenę. Nie opłakujcie zatem zmarnowanego talentu Kasi Sobczyk, ja żyję, ja śpiewam i cieszę się każdym dniem". Takie też były jej piosenki, zarówno te szybkie - bigbitowe, jak i te melancholijne.
Rock and roll - zgnilizna Zachodu
Bigbit był w Polsce propagandowo wylansowanym określeniem rock and rolla – komunistyczne władze nie cierpiały tego angielskiego określenia, które kojarzyło się im ze "zgnilizną Zachodu". Wymyślono więc, że polskie zespoły grające tak zwane mocne dźwięki – mocne uderzenie – będą określane mianem "Big Beat" - a bardziej po polsku "bigbit". Tak też grał macierzysty zespół Kasi Sobczyk - "Czerwono-Czarni". To z nimi nagrała swoje największe przeboje. Śpiewała również z "Wiatrakami" i mężem Henrykiem Fabianem. Jednak pierwszym zespołem byli "Biało-Zieloni" z Koszalina, gdzie przeniosła się wraz z rodziną.
Kariera Kazimiery Sawickiej – takie było jej prawdziwe nazwisko – wybuchła nagle i wokalistka stała się w naszym kraju gwiazdą pierwszej jasności. Jeszcze jako nastolatka szukała dobrego, chwytliwego pseudonimu, który bardziej odpowiadałby charakterowi śpiewanych przez nią piosenek. Wtedy właśnie, z początkiem lat 60. "narodziła się" Kasia Sobczyk – dokładnie tak, nigdy "Katarzyna" - nie lubiła, kiedy tak ją zapowiadano. Była "Kasią" i tyle! Kolejne jej przeboje tworzą niesamowity kalejdoskop rockandrolla przeplatającego się z utworami pełnymi melancholii. Wystarczy wymienić choćby te najsłynniejsze tytuły: "O mnie się nie martw", "Nie bądź taki szybki Bill", "Nie wiem czy warto", "Trzynastego", "Mały Książę", "Był taki ktoś" czy "Biedroneczki są w kropeczki". Śpiewali je wtedy wszyscy.
Miłość, czy kariera?
Kariera, ta wielka, światowa, była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wszyscy wokół widzieli w Kasi gwiazdę światowego formatu, zachwycali się jej głosem, umiejętnościami, temperamentem i sceniczną urodą. Co takiego się stało, że Sobczyk tego nie wykorzystała? Powodem była miłość. Tak całe zdarzenie opisuje Arek Durka: "Podczas Festiwalu w Sopocie w 1964 r. obecny był Bruno Coquatrix, dyrektor paryskiej Olympii, najsłynniejszy impresario tamtych czasów. Francuz był zachwycony talentem i charyzmą Katarzyny Sobczyk. Bez chwili zastanowienia zaproponował jej roczny kontrakt. Kiedy wokaliści z całego świata bili się o to, by występować na deskach najmodniejszej sali koncertowej w Europie, Polka odmówiła".
Jak sama później opisywała powody odmowy, w rozmowie z Januszem Kopciem, była to miłość: "Mój, podobno, wielki talent miał być doskonalony i wykreowany na scenie Olimpii, a później na scenach światowych. No i co ja zrobiłam?... Odmówiłam. Dlaczego? Byłam bardzo młoda, zakochana, nie zawsze pewna swego losu w życiu osobistym. Myślałam, że jak wyjadę do Paryża bez mojej miłości (miał na imię Zbyszek), to cały świat się zawali".
Sobczyk wielokrotnie wracała do kraju i znowu wyjeżdżała do USA, gdzie wydała swoje dwie solowe płyty. Występowała nawet w późniejszych latach, a wszędzie witano ją z radością i oklaskiwano z uznaniem.
Zmarła po ciężkiej chorobie w 2010 roku, w Warszawie... "Był taki list, Który nie zawierał słów, Był taki ktoś, Kto nie wróci nigdy już" (fragment jej piosenki "Był taki ktoś").
PP