Nauka

Uczona naiwność

Ostatnia aktualizacja: 22.06.2007 13:53
Naukowcy stali się surogatem dawnych kapłanów. Media cytują ich z szacunkiem zarezerwowanym dawniej dla wyroczni delfickiej.

 


„Baczcie, byście nie zgłupieli z mądrości swojej” - przestrzegał bibilijny Kohelet. Naukowcy stali się surogatem dawnych kapłanów i media cytują ich z szacunkiem zarezerwowanym dawniej dla wyroczni delfickiej czy sybillińskiej. Tymczasem 99% z nich podlega takim samym pokusom i słabościom, co reszta śmiertelników.
 
Przysłowiowe roztargnienie uczonych to ilustracja faktu, że często są to ludzie oderwani od pozanaukowej rzeczywistości. Czasami jest to tylko zabawne - jak np. w historii, której bohaterem był w latach 60. XIX w. członek francuskiej Akademii Nauk, matematyk i astronom Michel Chastes. Chlubił się on ogromnym zbiorem autografów - po większej części zakupionych od skromnego urzędnika p. Vrain Lucasa. Posiadał bezcenne listy: m.in. Karola Wielkiego i św. Łazarza, który św. Piotrowi zachwalał cnoty celtyckich druidów, a także korespondencję Marii Magdaleny z... królem Burgundii. Burgundia nie istniała za czasów Marii Magdaleny, a Karol był Wielki - ale niestety nie umiał pisać, w dodatku listy pisane były współczesną francuszczyzną i na współczesnym papierze... co dowodzi, że profesor Chastes cierpiał na zaćmienie umysłu. Ale Lucas zdołał zarobić na swojej produkcji kilkadziesiąt tysięcy franków - zanim wreszcie pyszniącemu się kolekcjonorowi ukazano prawdę. Wydał on bowiem broszurę, w której ku wielkiemu entuzjazmowi francuskich patriotów przytoczył list Blaise Pascala, z wcześniejszym od Newtona opisem prawa grawitacji! Prof. Chastes nie spostrzegł jednak, że z daty listu wynika, iż odkrywca miał... osiem lat.

Uczeni w działaniu

Nie byłoby, oczywiście, słuszne wyciągać i uogólniać przypadki takiego wyalienowania z realnego świata, gdyż wielcy odkrywcy z natury rzeczy nie całkiem do niego przystają. Najwięksi matematycy - Cantor, Brouwer, Gödel - cierpieli w swoim czasie na różne zaburzenia psychiczne. Jednak nie wszyscy ludzie nauki działają na nieszkodliwej niwie abstrakcji. Dziełem naukowców była przecież eugenika, czyli realizowane w pewnym stopniu w Szwecji, USA i III Rzeszy i planowane w Chile przez Salvadora Allende projekty hodowli lepszej rasy ludzkiej.

To, co wykracza poza anegdoty, to skłonność wielu akademików do uznawania siebie za nieomylnych mędrców także w dziedzinie stosunków społecznych. To właśnie najbardziej denerwowało Jonathana Swifta: „(...) całkowicie niepojęta wydała mi się ich wielka skłonność ku nowinkom i polityce, nieustanne rozpytywanie o sprawy publiczne, wyrażanie sądów w kwestiach państwowych i namiętne roztrząsanie każdego okrucha poglądów partyjnych. Wyznać muszę, że podobną skłonność dostrzegłem u przeważającej liczby matematyków znanych mi w Europie - choć nigdy nie umiałem dostrzec najmniejszego podobieństwa między tymi dwoma rodzajami działalności; chyba, że ludzie ci sądzą, iż skoro najmniejsze koło ma tyle samo stopni, co największe, to kierowanie i zarządzanie światem nie wymaga większych zdolności niż trzymanie i obracanie globusa”.
 
Uczeni mogą, gdy już dostaną swoją profesurę, zamknąć się na świat w izolowanej dziedzinie; niezdolni w swoich gabinetach do oceny ogromnego stopnia komplikacji, jaki cechuje świat polityki... Uczony opiera się na zastanym założeniu, które następnie rozwija; tylko niewielki ułamek naukowców jest na tyle odważny, by je zakwestionować, jak Kopernik czy Einstein. Nie przypadkiem tak wybitni logicy matematyczni, jak Russell, Bernal czy Zinowjew, pogrążyli się w myślowym i moralnym chaosie, gdy zaczęli wydawać osądy polityczne. To zaś, że wielki uczony może być wyzbyty moralności, wiemy co najmniej od czasu Fritza Habera - noblisty, który wynalazł gazy bojowe i zaznajomił z nimi generałów niemieckich w 1915 roku.

To, co noblista i twórca etologii, Konrad Lorenz, nazwał scjentyzmem, czyli osąd, iż nauka zdolna jest wyjaśnić wszystkie fakty życia, doprowadziło do polityki, która je wszystkie chciała kontrolować. Kariera marksizmu wzięła się z połączenia naukowych terminów i pretensji autora - miał to być przecież pierwszy na świecie „światopogląd naukowy”. Zdobył on sobie wielu zwolenników także wśród naukowców: założona w 1920 r. Komunistyczna Partia Wielkiej Brytanii liczyła w momencie powstania ok. 30 robotników i... prawie 200 absolwentów Oxfordu i innych elitarnych uczelni. Czołowym komunistą Anglii był John Bernal, światowy autorytet w dziedzinie krystalografii, członek Royal Society.

''Źr. Wikipedia.
Totalitarne skutki scjentyzmu


Związek między scjentyzmem a totalitaryzmem nie ogranicza się do znajdowania rzekomo naukowych - biologicznych w wypadku nazizmu lub historycznych w wypadku komunizmu - konieczności, jakie oficjalnie uzasadniały rządy Lenina i Hitlera. Scjentyzm jest konieczny, jeśli pragnie się uwierzyć w racjonalną konstrukcję społeczeństwa, a co za tym idzie, w możliwość jego przekształcenia w drodze rewolucji w wymyślony ideał. To właśnie utopijność doktryny miała magnetyczny wpływ na wielu marzycieli oderwanych od życia - wielu z nich miało tytuły akademickie.

Najdobitniejszy dowód na nieodpowiedzialność nawet największych uczonych przedstawił emerytowany generał KGB, dowódca Biura Specjalnego, Paweł Sudopłatow, choć brak dokumentów na potwierdzenie jego sensacyjnych twierdzeń. Opublikował on w 1994 roku książkę, w której twierdzi, że tajemnicę budowy bomby atomowej zdradzili Stalinowi najwięksi fizycy Zachodu, którzy pracowali w Projekcie Manhattan, a jednocześnie byli ideowymi zwolennikami komunizmu lub - jak w wypadku Bohra - idei „światowej równowagi sił”. Sudopłatow nie pokazał żadnych dokumentów, ale zyskał ważnego sojusznika: syna Berii. Ten ostatni stwierdził w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel”, że szef Projektu, Robert Oppenheimer, odsunięty od prac rządowych w wyniku podejrzeń FBI o kontakty z komunistami, mieszkał przez dwa tygodnie w willi jego ojca we wrześniu 1939 r. Łącznikiem miał być wybitny fizyk Frederic Joliot-Curie, który przez pewien czas był po wojnie szefem francuskiego programu atomowego, zanim przyznał publicznie, że jest komunistą.
 
Dlaczego syn Berii miałby kłamać? Dlaczego Sudopłatow na trzy lata przed śmiercią miałby wymyślać takie zdumiewające rzeczy? Reakcja 95% publicystów i historyków na tę rewelację jest podobna jak na książki Suworowa: uparte, a nierzadko zaciekłe zaprzeczanie. Nietrudno to zrozumieć. Przyjęcie sensacyjnych informacji Sudopłatowa oznaczałoby uznanie faktu, że to elita Zachodu zgotowała, a w każdym razie znacząco przyśpieszyła, atomowe widmo zagłady, jakie wisiało nad światem przez 40 lat.

Epoka "listów otwartych"

Znając niezwykle wysokie mniemanie większości uczonych o swoich zdolnościach intelektualnych, opowieść Sudopłatowa należy uznać za psychologicznie prawdopodobną. 15 VII 1955 roku 18 zebranych w zachodnioniemieckim mieście Mainau laureatów Nobla wydało deklarację w sprawie zbrojeń. Znalazła ona głośny oddźwięk w prasie RFN, także w najbardziej popularnej „Bild”. Głosiła co następuje: „My, niżej podpisani, jesteśmy przedstawicielami nauk ścisłych z różnych krajów, różnych ras, wyznań, o różnych przekonaniach politycznych. (...) Dostrzegamy z przerażeniem, że to właśnie nauka daje ludzkości do ręki środki do samozagłady. (...) Nie zaprzeczamy, że obecny pokój jest utrzymywany prawdopodobnie właśnie z obawy przed tą śmiercionośną bronią. Mimo to uznajemy, że to oszukiwanie samego siebie, gdy rządy wierzą, że mogłyby na dłuższy czas właśnie dzięki lękowi przed tą bronią uniknąć wojny. (...) Wszystkie narody muszą podjąć decyzję w sprawie dobrowolnej rezygnacji z przemocy, jako ostatecznego środka polityki. Jeśli nie są gotowe uczynić tego kroku, przestaną istnieć.”

Nigdy dotąd tak wielu tak wybitnych uczonych nie wydało tak infantylnej odezwy. Sformułowanie „narody muszą” zapowiada tok myślenia intelektualistów na następne półwiecze: tak właśnie wyobrażają oni sobie demokrację - jako wprowadzanie w życie „listów otwartych” parunastu czy parudziesięciu akademików i pisarzy przez wybrane przez społeczeństwa parlamenty. Wystarczy przypomnieć niewiarygodną naiwność wielu naukowców, uczestniczących w różnych „ruchach” czy „inicjatywach pokojowych”.

Zakończmy krótkim obrazkiem, zanotowanym przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w iście swiftowskim fragmencie swojego „Dziennika”: „13 sierpnia. (...) Prof. Dohrn, dyrektor neapolitańskiego Akwarium, urządził przyjęcie na cześć czterech niecodziennych gości: czterech laureatów Nobla z nauk ścisłych. Przyszli oni z instrumentami muzycznymi i odegrali okropnie jakiś kwartet - oczekując uznania od zebranych już choćby za to, że zechcieli to zrobić. Po koncercie zasiedliśmy do stołu biesiadnego. Nobliści, genialni zapewne w swoich specjalnościach, raczyli z rzadka lecz dobitnie zabierać głos w naszej dyskusji o problemach świata; przy czym naiwność ich opinii szła w parze z onieśmielającym resztę biesiadników tupetem. Toteż nikt nie odważył się polemizować.”

Od czasu do czasu któryś z publicystów wzdycha, iż problemy z demokracją dałyby się szybko rozwiązać, gdyby zamiast niej wprowadzić „merytokrację”. Jednak jeśli zapoznać się z historią poglądów wyrażanych przez utytułowanych akademików, należy chyba przyznać rację Swiftowi, Orwellowi i Herlingowi: najbardziej prawdopodobnym skutkiem tych przyzwyczajonych do abstrakcji umysłów byłaby globalna tyrania.

Piotr Skórzyński

Czytaj także

Popluaryzacja nauki w mediach publicznych

Ostatnia aktualizacja: 03.02.2010 18:10
Naukowcy bronią ostatniego popularnonaukowego programu w TVP i zastanawiają się, jak publiczna telewizja wypełnia misję publiczną.
rozwiń zwiń