Gdzieś koło 22 godziny w drzwi mieszkania zastukało dwóch milicjantów, szukali gospodarza. Znalezionego zabrali ze sobą, niedaleko, jeśli spotkanie nasze odbywało się na ul. Rakowieckiej. To był koniec przyjęcia, goście rozjechali się do domów, spekulując nad powodami tak nagłego zabrania Komara. Ja pojechałem wraz z prof. Lipszycem do Regionu, na Mokotowską biorąc na siebie obowiązek powiadomienia władz Związku o tak haniebnym czynie milicji!
Jesienią 1981 roku Region Mazowsze NSZZ „Solidarność” podjął decyzję o założeniu zespołu filmowego zajmującego się bieżącą rejestracją wydarzeń. Miała to być praca czyniona nie tylko na potrzeby archiwalne, plany mieliśmy szersze, ambitniejsze. Oprócz tworzenia samodzielnych materiałów dokumentalnych planowaliśmy powolne pokonywanie... cenzury. Bo przecież, pomimo wiadomych zmian zachodzących w kraju, panowała ona w PRL na tzw. cały gwizdek! Jej efektem np. była paranoiczna sytuacja, w której to, chcąc obejrzeć „Robotników 80”, trzeba było znaleźć kino podające w prasowej enuncjacji: „Wszystkie seanse zarezerwowane; godz. 10.00, 12.30, 15.00, 17.30”... Tytułu filmu próżno by tam szukać!
Planowaliśmy walkę z cenzurą prowadzić tzw. małymi krokami. Nie wprost, a raczej stawiając władzę wobec konkretnych faktów. Pierwszym miało być stworzenie sieci sal kinowych, które nie podlegałyby kontroli urzędniczej, a więc i cenzury. Te sale już istniały w setkach fabryk. Budowane przed laty na wyrost, w ramach kolejnych akcji zbliżania klasy robotniczej z inteligencją (lub odwrotnie), na ogół świeciły pustkami, były zapuszczone, czasami z niesprawną już maszynerią. Ale były, wystarczyło uaktywnić lokalny aktyw związkowy, i prezentować tam np. cyklicznie produkowaną „Kronikę Filmową Solidarność” (taka też była nazwa zespołu powstającego przy Regionie). Bo i tak naprawdę naszym celem było stworzenie konkurencji Polskiej Kronice Filmowej, bardzo wówczas popularnego magazynu filmowego, faktycznie będącej filmową wersją „Trybuny Ludu”.
Informacja od twórców filmu
Z Zachodu otrzymaliśmy już pierwszy sprzęt – kamera, magnetofon. Sprezentowały nam to, bodajże, włoskie związki zawodowe. Region obiecywał przydzielenie „Fiata”, czyli środka do szybkiego przemieszczania się, niezbędnego dla tego rodzaju pracy. Szefem miała być Ewa Milewicz (dziś w redakcji „Gazety Wyborczej”). Pomysł, powoli nabierał konkretnych kształtów. Czy był on dobry, czy spełniłby swe zapowiedzi...? Nie dane nam było uzyskać odpowiedzi na to pytanie. A stało się tak nie z winy np. naszego niezgólstwa.
Stan wojenny 1981 roku to punkt graniczny w każdym polskim życiorysie, na dobre, na złe. Zmuszał do podejmowania decyzji nieznanych, ba! nie domyślanych nawet przez człowieka żyjącego w normalnym świecie, normalnym państwie. Dziś stan wojenny to powszechna pamięć jego ofiar śmiertelnych, przy ciągłym braku jasnego, proporcjonalnego rozliczenia sprawców tak samego stanu, jak i śmierci tych konkretnych ludzi. Mniej powszechna jest świadomość strat zawodowych podniesionych przez społeczeństwo. Ileż np. tysięcy ludzi musiało powtórzyć po 13 grudnia moralne decyzje swych ojców, dziadków, którzy w roku 1944, 1945 i później, rezygnowali z realizacji swych ambicji zawodowych, intelektualnych, nie chcąc firmować wrogiego im, krajowi ustroju...? To są straty – niestety - niepoliczalne, ale powinno się o nich pamiętać myśląc o wystawianiu rachunku strat ludziom stojącym za ogłoszeniem stanu wojennego.
ZOBACZ FRAGMENTY FILMU "CZTERNAŚCIE DNI. PROWOKACJA BYDGOSKA".
O ile ja dowiedziałem się o stanie wyjątkowym/wojennym już ok. godz. 23.00, gdy to „Zastawa” prof. Lipszyca nie dostała zgody na wjazd z Pl. Zbawiciela w ulicę Mokotowską, o tyle taki Zbigniew Rybczyński, reżyser filmowy (wkrótce laureat amerykańskiego Oscara za film „Tango”), dowiedział się o nim dopiero dnia następnego, kilka minut po 10 rano. Bo o tej porze włączył radio, jak co tydzień chcąc wysłuchać popularnej audycji satyrycznej „60 minut na godzinę”. Zaspany, miał problem z odnalezieniem właściwej stacji, ale wreszcie usłyszał czyjś głos... Zaskoczony odwagą, ale i bezczelnością Jacka Fedorowicza (lub Andrzeja Zaorskiego), skomentował do żony: „No, chłopcy chyba przesadzili!”. Bo i przez chwilę myślał, że to co słyszy jest parodią Generała. Niestety, mylił się... Rybczyński, który kilka dni wcześniej przełożył swój zakontraktowany wyjazd do Wiednia na czas po Świętach, na skutek działań tegoż Generała, do Austrii mógł jechać dopiero za pół roku. A i to z całą rodziną, psem także, nie chcąc już wracać do kraju. Dojechali aż do Ameryki, choć ani o tym myśleli takiego 12 grudnia 1981 roku!
W stan wojenny wiele osób weszło w trybie roboczym.Nie mówię tu o tych związanych z władzą, o wyznaczonej wcześniej godzinie otwierających zalakowane koperty zawierające informacje, co mają robić, kogo aresztować, jaki obiekt „zabezpieczać”. Podwieziony do Pl. Zbawiciela szybko otrzeźwiałem, widok mundurów, „skotów” niewątpliwie ten proces przyspieszył. Miałem szczęście natknąć się na taksówkę zjeżdżającą na Targówek. Inaczej mówiąc – kierowca wolał ukryć auto w garażu aniżeli być konkurencją transportową dla tak licznie nagle obecnych na ulicach czołgów, zielonych ciężarówek czy wspomnianych pojazdów opancerzonych. Radio milczało, telefony także. Pewne było jedne – coś się stało, władze na coś się zdecydowały, niewątpliwie siłowego. Jednocześnie byłem pewien, iż do naszych obowiązków należała dokumentalna rejestracja tego co zaczynało się dziać. Na Targówku mieszkał Jacek Petrycki, znany mi od lat operator filmowy, zresztą bodaj najaktywniejszy operator w czasach tej „pierwszej” „Solidarności”, jak wkrótce zacznie się rozróżniać. Musiałem go poinformować, być może obudzić! Wiedziałem, że Jacek ma w domu sprzęt odpowiedni do pracy w trybie nagłym. Obudziłem...
I tak poleciało. W nowym stylu, w nowej rzeczywistości. Gdy przyszliśmy w poniedziałek do Wytwórni, bądź co bądź miejsca naszej pracy, pozwolono nam jedynie dojść do „Klapsa”, takiego niezbyt atrakcyjnego bufetu zakładowego. Kamery były zamknięte na kłódkę, opieczętowane. Firmą rządził jakiś komisarz, na razie także niezbyt pewien ciągu dalszego historii rozpoczętej 12 grudnia. Nikomu nie było wesoło, nawet Krysia G. - miła, starsza pani – niezbyt nas rozbawiła, gdy dosiadając się do stolika, wprowadzenie stanu wojennego skomentowała: „to skandal!”. Jak na jej b. dobre ułożenie, dbałość o kulturę języka, był to chyba najbardziej skrajny epitet jaki potrafiła wypowiedzieć!
Wkrótce zostałem zwolniony z pracy. Specjalnie nie protestowałem, bo i pracy mi nie brakowało. A w WFD dla nikogo pracy nie było. Nie mówię o tych kilku kolaborantach, jakich w żadnej firmie nigdy nie zabrakło. Mniejsza o ich nazwiska, pewne jest, że do historii filmu nie przeszli. Po kilku miesiącach, tak jak w PRL często bywało, gdzieś, komuś zabrakło konsekwencji, i zaistniała możliwość realizacji kilku filmów. Zlecił je warszawski Instytut Psychoneurologiczny, oczywiście, przypadkowo wymagając, aby ich twórcami byli Marcel Łoziński, oraz Bohdan Kosiński (dla niewtajemniczonych podaję, iż były to najbardziej dysydenckie postacie w środowisku filmowym). Pierwszy zrealizował film „Szklany dom” (1982); dokumentalny zapis współczesnej, „wojennej” Polski ukazany poprzez problem alkoholizmu. Oczywiście, że tytuł został zaraz mianowany „półkownikiem”. Nie udało się natomiast dokończyć zdjęć Bohdanowi Kosińskiemu. On, z kolei, miał zarejestrować psychiczną kondycję społeczeństwa. Tu jednak, być może dzięki obecności w ekipie tzw. „ucha”, komisarz dyrygujący Wytwórnią, zwrócił uwagę na dość jednostronny dobór osób występujących w filmie i zdjęcia przerwał. Wśród bohaterów nakręconych wówczas materiałów byli – m.in. - Jerzy Borowczak, Alina Pieńkowska, Józef Ślisz, Maciej Szumowski, prof. Klemens Szaniawski. Kosiński dokończył swój film w roku 1993.
Nie było tak, że kłódka wisząca na drzwiach do magazynu ze sprzętem „załatwiła” dokumentalistów. Istniało trochę sprzętu po domach prywatnych, istniała – co najważniejsze – silna solidarność środowiskowa. A z Zachodu dość szybko nastąpił desant, coraz lepszego technicznie, sprzętu. Na początku były to mini-aparaty fotograficzne, przemycane do ośrodków internowania, więzień, tamten świat głównie dokumentujące. Po nich zjechały do kraju kamery filmowe, kamery video itd. itp. To dzięki tym dostawom można było, chociaż w namiastce, kontynuować powinności dokumentacyjne. Już w pierwszych miesiącach stanu wojennego towarzyszyłem wspomnianemu Jackowi Petryckiemu w rejestracji dwóch nieoficjalnych spotkań działaczy „Solidarności” Rolników Indywidualnych. Pierwsze miało miejsce pod Przemyślem, drugie w okolicach Krakowa.
Duże musiało być do nas zaufanie, jeśli dopuszczano aż do takiej konfidencji. Koledzy Jacka, tacy jak Michał Bukojemski, Piotr Kwiatkowski (a wymieniam tylko tych związanych z WFD) także nie próżnowali. Każdy z nich, na własne rękę, rejestrował pracę podziemnych drukarń, nagrywał wywiady z ukrywającymi się działaczami (Bujak, Wiktor Kulerski; ten ostatni długo posługiwał się dowodem osobistym Bohdana Kosińskiego). Nie zapominali o bieżącej rejestracji ulicznych zadym. Roboty im nie brakowało. Mnie także, choć coraz mniej miałem czasu na kontakt ze środowiskiem filmowym. A jeśli, to często należały one do interesownych. Np. wobec Krzysztofa Kieślowskiego, który jako osoba popularna na Zachodzie otrzymywał od władz paszport i często kursował na trasie Warszawa-Paryż. Kilka razy przywoził nam do kraju materiał na... welon ślubny, czyli tak naprawdę płótno do sitodruku. „Nam”, czyli grupie, z którą się związałem po 13 grudnia. Wydawaliśmy, sitodrukiem właśnie, „Tygodnik Wojenny”. Także Kieślowskiego poprosiłem, za którymś jego wyjazdem, aby spotkał się z – nieznanym mi osobiście – Francuzem, który obdarzał mnie co miesiąc paczką żywnościową (był to efekt akcji pomocy dla polskiego środowiska filmowego zorganizowanej we Francji przez Agnieszkę Holland). Zorientowawszy się, iż koszt takiej paczki to wydatek ponad stu dolarów, prosiłem Francuza, aby za tę kwotę nabył owego „welonu” sitodrukowego i wręczył go kurierowi, tj. Kieślowskiemu. Francuz odpowiedział mu krótko: „pomoc humanitarna tak, działalność opozycyjna nie!”. Obu nam przypomniał się nagle - właściwie, nie wiadomo dlaczego - Gdańsk... Więcej „pomocy humanitarnej” nie otrzymałem, nie żałuję.
Stan wojenny zamknął bardzo ważny okres w historii polskiego filmu dokumentalnego. Okres wyznaczony głównie przez twórców związanych z Wytwórnią Filmów Dokumentalnych. To w WFD pojawili się na początku lat 70. tacy reżyserzy jak Krzysztof Kieślowski, Tomasz Zygadło, Marcel Łoziński, Paweł Kędzierski, Andrzej Zajączkowski. Ich niewątpliwym mentorem był reżyser starszego pokolenia – Bohdan Kosiński. To te nazwiska będą podpisywać najważniejsze w tamtych latach produkcje dokumentalne, od „Robotników 1971” (K. Kieślowski, W. Wiszniewski, P. Kędzierski, T. Zygadło, T. Walendowski), poprzez „Szkołę podstawową” (T. Zygadło), „Białe tango” (P. Kędzierski), „Próba mikrofonu” (M. Łoziński), „Zegarek” (B. Kosiński) po rejestracje, których dokonano w trakcie zaistnienia „pierwszej” Solidarności.
Śmiem twierdzić, iż lata 70. były jakby przygotowywaniem tego środowiska do próby generalnej jaką przyszło mu zdawać w gorących miesiącach początku lat 80. Podkreślam związek tej grupy z WFD, ponieważ – moim zdaniem - tylko wśród ludzi związanych z tą firmą możliwe było zaistnienie tak silnej solidarności zawodowej (istniejącej na długo przed sierpniem 1980 roku), i to na każdym szczeblu. Od kierowcy pojazdu o nazwie „Robur” (popularnie mówiło się o nim per „ostatnia zemsta Hitlera”), po reżysera. Głośne było, w środowisku filmowym, wydarzenie z grudnia 1980 roku, gdy to szefostwo łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych nakazało ekipie realizującej film „Grudzień 1970” przerwać zdjęcia. I ekipa, potulnie, powróciła do Łodzi, w Gdańsku zostawiając samotnego reżysera. Nie minęło wiele dni, bo w styczniu 1981 roku, dyrekcja WFD nakazała – być może sprowokowana skutecznością działań decydentów łódzkiej WFO - powrót do stolicy ekipie towarzyszącej strajkowi chłopskiemu w Ustrzykach Dolnych. Odpowiedź była jednoznaczna, tzw. gest Kozakiewicza! A przecież, groziło to istotnymi konsekwencjami, zwłaszcza dla ludzi będących na etatach. Identycznie, za kilka tygodni zareaguje inna ekipa WFD, w trakcie tzw. kryzysu marcowego, gdy to podejmuje decyzję o pozostaniu w Gdańsku, pomimo kategorycznego nakazu powrotu do Warszawy.
Twierdzę więc, iż nieprzypadkowo to właśnie w WFD powstają, w latach 1980-81 najważniejsze rejestracje wydarzeń roku 80 i 81. Począwszy od „Robotników 80” (strajk w stoczni, sierpień 1980), „Narodzin Solidarności” (rejestracja Związku), „Poręczenia” (tzw. sprawa Narożniaka), „Wzywamy Was” (odsłonięcie pomnika Grudnia 1970), „Chłopów 81” (narodziny NSZZ Rolników Indywidualnych). To ekipy WFD rejestrują powstawanie niezależnych związków studenckich. One też rejestrują co ważniejsze wydarzenia towarzyszące przemianom zachodzącym w kraju. Np. niespodziewane i dziwne objawienie się w kraju Edmunda Bałuki, jednego ze szczecińskich przywódców wydarzeń roku 1970. To ekipa WFD rejestruje desant ZOMO na szkołę oficerów straży pożarnej w grudniu 1981. To ci sami ludzie, wcześniej, w marcu zarejestrowali wydarzenia marcowe w roku 1981, zwane też „kryzysem bydgoskim”. Historię bodaj najgorętszych dni dla naszej historii, tej liczonej od roku 1944.
Dzieje tego ostatniego materiału są bardzo dobrym przykładem przemian, jakie zaszły w minionych latach w formule filmu dokumentalnego. Po roku 1989, prawie dokładnie, zrezygnowano z rejestracji tak charakterystycznej dla roku 1980 czy 81. A film dokumentalny zdecydowanie poszedł w kierunku inscenizacji, a często nawet i wulgarnej prowokacji. Charakterystyczna dla tej „szkoły” jest „Arizona” (rok 1997), film Ewy Borzęckiej. Jej autorka, dla szybkiego uzyskania z góry zakładanego efektu, upiła przed zdjęciami (i w trakcie także), „bohaterów”...
„Czternaście dni. Prowokacja bydgoska” został zmontowany dopiero w marcu 2008 roku. A więc od roku 1989 nikt się nim nie zainteresował. Trzeba było przypadkowego spotkania niżej podpisanego – spełniającego przy marcowej rejestracji filmowej obowiązki asystenta reżysera - z Jackiem Petryckim, operatorem filmowym także i w przypadku tych wydarzeń. W czasie rozmowy spytałem o losy tamtego, „marcowego” materiału. Byłem pewien, iż ktoś już go wykorzystał. Pytany, sam zaskoczony, musiał przyznać, iż pies z kulawą nogą...
To, że w roku 1981 nikt nie sięgnął do materiałów, które wtedy przywieźliśmy z Gdańska, było dość oczywiste. Nawet nam nie chciało się raz jeszcze świadkować wielkiej przegranej, jaką było – według nas, ale i kilku jeszcze milionów osób – odwołanie strajku generalnego. Jeszcze tego nie nazywaliśmy wprost, ale intuicja podpowiadała, że staliśmy się ofiarami wielkiej manipulacji. A nikt nie lubi uważać się za frajera, to oczywiste. Jednocześnie narastała w nas pewność, że oto rozpoczyna się koniec „Solidarności”, tej „Solidarności” poczętej osiem miesięcy temu w Stoczni. Tak, nie było wówczas w nas nastroju, aby z blisko 10 godzin nagrań montować jakiś konkretny obraz. Potem, gdy nastał czas wojenny, główną naszą troską stało się jak najgłębsze schowanie owych materiałów; gdyby wpadły w ręce SB, „organa” mogłyby je wykorzystać przeciwko konkretnym ludziom, ale i propagandowo - odpowiednio, „pod siebie” - manipulując materiałem. Udało się, nie znaleźli! No, ale minął rok 1989, 1990 i, właśnie, pies z kulawą nogą!
Tak, więc teraz za swój obowiązek uznaliśmy dokładne opisanie owego materiału. Dla przyszłych pokoleń. Przecież, gdy obejrzeliśmy na stole montażowym całość, decyzja mogła być tylko jedna – z tego trzeba zrobić film! Na szczęście, tego samego zdania był szef Wytwórni. Oprócz obiektywnego, bez komentarzowego przedstawienia tamtych wydarzeń, jest on dla mnie, ostatnim filmem dokumentalnym z epoki, którą lubię. Ostatnim produktem tej starej, dobrej Wytwórni Filmów Dokumentalnych (dziś także i Fabularnych).
Zdjęcia pochodzą z filmu Grzegorza Eberhardta i Jacka Petryckiego "Czternaście dni. Prowokacja bydgoska". Dzięki uprzejmości dyrektora WFDiF Włodzimierza Niderhausa.
Grzegorz Eberhardt