Jest pewien pomysł na temat przyszłego, podobno filmowego hitu. Tym razem nie przynosi go krytyk czy historyk spoza środowiska, lecz kobieta tworząca kino moralnego niepokoju, Agnieszka Holland. W wywiadzie udzielonym Cezaremu Michalskiemu, który ukazał się na łamach weekendowego „Magazynu Dziennika” (15 listopada b.r.) pojawiły się słowa inspirujące przyszłych scenarzystów filmowego przeboju.
Michalski pytał: „Dlaczego III RP przerobiła Bogusława Lindę, kiedyś świetnego młodego aktora, Pani anarchistę indywidualnego z „Gorączki” i garbusa-listonosza z „Kobiety samotnej”, na totalną autoparodię, postać zupełnie groteskową? Nie mówię nawet o „Psach” Pasikowskiego - choć to smutne, że polskie kino potrafiło utragicznić wyłącznie esbeka - ale o portrecie polskiego mężczyzny w kinie lat 90., który jest płaczliwy, groteskowy, beznadziejny, obojętnie czy gra go Pazura, Linda, Zamachowski, czy ktoś z jeszcze młodszego pokolenia polskich aktorów”.
Holland odpowiedziała: „To jest prawda - sama się nad tym zastanawiam, dlaczego w naszej narracji o historii najnowszej najciekawszą, jedyną inteligentną postacią jest ubek. Czytałam niedawno scenariusze na konkurs rocznicowy „Solidarności”. 20 tekstów słabych na ogół. I w prawie wszystkich jako główny spiritus movens występuje ubek albo agent, albo agent i ubek razem, a czysty opozycjonista jest przegrany, wpada w depresję, kończy w szpitalu psychiatrycznym albo popełnia samobójstwo. Jakby nikt nie widział przypadku Wałęsy, który stał się wspaniałym tematem na film”.
Komedia o opozycji
Jak zauważa później Michalski projekt filmu o „Bolku” powstaje, a kilku doświadczonych autorów już szykuje się do pisania scenariusza o gdańskim nobliście, lecz z tego na pewno nie powstaną filmy formujące nowego, oryginalnego bohatera polskiego kina. Czy nie potrzeba nam raczej postaci doświadczanej przez los, a zarazem potrafiącej kpić z rzucanych pod nogi kłód? Kogoś, choć odrobinę, wzorowanego na hollywoodzkich wzorcach, ale z naszą historią w tle.
Może zatem komedia o opozycji? Jest szansa, że konkurs na scenariusz komedii, ogłoszony przez Juliusza Machulskiego, przyniesie nam dzieło zaprawione szczyptą historii. Jest szansa? Na pewno szef studia „Zebra” jest jednym z nielicznych producentów w Polsce, który potrafiłby stanąć za projektem łączącym w sobie lekkość popularnego kina z mocnym tematem. A chyba takiego obrazu nam potrzeba? Filmu, na który będą walić tłumy, potem powtarzać teksty wyjęte z dialogów i pamiętać, że bohaterowi nie było łatwo, musiał wykazać się nie lada sprytem, żeby walczyć z władzami PRL-u. Potrzeba nam wreszcie filmu, który historyczne wartości przeniesie na łono kultury popularnej. Dobrze by było, żeby jego tytuł łączono ze słowem „kultowy” w tym sensie, w jakim dziś mówi się na przykład o „Seksmisji”. Nie bójmy się ośmieszenia historii. Taki obraz mógłby utorować drogę do umysłów i serc bardziej ambitnym pozycjom.
Oczywiście opowieść typu „Człowiek z…” (1993) nie powinny być wzorcem. Mimo że film Konrada Szołajskiego jest jednym z nielicznych przykładów komedii o podziemiu, ambicje miał raczej parodystyczne (choć sama zmiana płci jako idealny kamuflaż opozycjonisty to pomysł zabawny). Nowe kino musi skupić się na bohaterze. Akcja powinna być jak najbardziej realistyczna, podobnie jak tło historyczne. Wtedy cały komizm opowieści opierać się będzie na reakcji przedstawionego środowiska na działania i słowa bohatera. W związku z tym skupić należy się na jego charakterze. I wcale nie powinna to być ikona solidarności czy agent z Noblem.
Przykładem może świecić dokument. Andrzej Titkow skończył właśnie dla TVN Historia swój kolejny film o opozycji, „Szofer z maturą”. Chodź bohater tej historii ma wiele do powiedzenia o ciuciubabce z bezpieką, dobrany jest raczej na zasadzie znanego nazwiska. Przygody Władysława Frasyniuka to historie, jakie zdarzyły się wielu. Niektórzy mogą się pochwalić barwniejszymi wspomnieniami. Metoda w pracy nad przyszłym scenariuszem komedii o opozycji to wysłuchanie jak największej liczby takich wspomnień z internowania. Właśnie w nich pojawia się komizm i poczucie humoru, którym opozycjoniści radzili sobie z więzienną rzeczywistością. Bohater Titkowa ma jedną cechę, którą powinien posiadać i nasz. Cechę typową dla postaci rodem z Hollywood i zarazem budzącą sympatię widzów. Jest on cwaniakiem, którego mierzi bezczynność.
Tworzymy bohatera
Zakład karny w Łęczycy
Za cwaniactwem musiałaby iść przekonująca motywacja. Samo wychowanie w patriotycznym domu nie wystarczy. Krzywda musi być większa. Może kobieta misternie wkomponowana w fabułę? Inwigilująca bohatera famme fatale.
Zmagania z bezpieką też mogłyby nie mieć jednolitego, heroicznego charakteru. Bohater na próbę zwerbowania nie mógłby tak po prostu podziękować za współpracę. Z chęci wodzenia SB za nos mógłby nieźle (i zabawnie) namieszać. Oczywiście niektórzy mogliby mu to poczytać za jawną współpracę, to komplikuje życie, ale wzbogaca opowieść.
Idąc tropem amerykańskiej szkoły bohater mógłby spotkać na przykład kilka historycznych postaci: pożyczyć dżinsową koszulę od znajomego z Żoliborza, kupować dla kogoś wielki długopis na bazarze w Częstochowie lub znaleźć się w charakterystycznej dla ówczesnych czasów sytuacji: stać z żołnierzem ramię w ramię przy „koksowniku”, rzucać kamieniami w ZOMO lub uciekać przez zieloną granicę na Zachód i tułać się na emigracji z paroma dolarami w kieszeni…
Zakład karny w Łęczycy, fot. Adam Borowski 1984
Nasz bohater nie byłby płaczliwym osobnikiem z połowy lat 90. o jakim pisał Michalski. Jego wygląd może nie działaby na żeńską część publiki pobudzająco, brodacz w kolorowym sweterku, ale pod tym może się kryć atrakcyjna twarz i inteligentne spojrzenie. Tylko skąd wziąć takiego trzydziesto paro, czterdziestolatka, który sprosta wymaganiom stawianym przez komedię?
Na pewno żaden z sztandarowych aktorów III RP nie pasuje. Choć pewnie w przypadku przyjęcia scenariusza do produkcji i zainteresowania nim Machulskiego, zagrałby go wygładzony Pazura starszy.
Nie traćmy nadziei. Kreatywni niech myślą, dociekliwi niech szukają tematów, kto ma zarobić na filmie, zarobi, byleby widz skorzystał i odrobinę zastanowił się nad losem uczestników karnawału solidarności, nie tylko tych, których nazwiska w ostatnich latach widniały w nagłówkach gazet. W licznych wspomnieniach społecznych i politycznych działaczy sprzed dwóch dekad czas to był waleczny, niepewny, często tragiczny, ale i nie brakowało w nim humoru. W końcu szare lata 80-e, ta schyłkowa dekada konwulsji socjalistycznej gospodarki i zamkniętego na świat i reformy systemu politycznego, to czasy w których wielu było prawdziwych, polskich bohaterów, dziś ciągle nie docenionych lub zapominanych, często wybitnie filmowych „typów”, doskonale nadających się na „historyczne oryginały”.
Piotr Jezierski