Zdążyliśmy już przywyknąć do tego, że gwiazdy popkultury często wcielają się w rolę autorytetów i znawców spraw, którymi niekoniecznie zajmują się na co dzień.
Do nich należy zaliczyć też kwestie polityczne, które stają się prawdziwym sprawdzianem tego, na ile gwiazda gotowa jest wejść na elitarne „salony”. Tak jakby wydanie popowej płytki, granie w sitcomie, bądź telenoweli, czy piękne tańczenie… np. na lodzie, było wystarczającym atutem do tego, by zostać choćby na chwilę mentorem, tłumaczącym prostemu ludkowi po drugiej stronie ekranu, jak ma myśleć, jak żyć i jakimi zasadami się kierować. W ten sposób ludzie, którzy najczęściej się na polityce po prostu nie znają, dzięki czarowi ekranu zyskują aureolę „ekspertów”, „mędrców” i „przejętych o losy ludzkości”. Wypowiedź Woody'ego Allena, w której popiera on kandydaturę Baracka Obamy na prezydenta, jest tylko jednym z niezliczonej liczby podobnych przykładów. Nie chodzi tu jednak o samo poparcie jednego z kandydatów, choć świadczy ono o poglądach popierającego, ale raczej o to, czym kierował się ten świetny reżyser w swoim wyborze. A z uzasadnieniem wyboru było już dużo gorzej.
Jeszcze w zeszłym roku, gdy wydawało się, że do starcia o fotel prezydencki bliżej będzie Hilary Clinton niż Barackowi Obamie, celebrities z Hollywoodu, ustawiały się w szeregu do obu kandydatów, by zapewniać ich o swoich dozgonnym poparciu. To, że Fabryka Snów, przeżarta jest lewicowymi poglądami, wiadomo od dawna. Najbardziej uwidaczniało się to w okresie wojny w Wietnamie, gdy m.in. Jane Fonda, ostro krytykowała interwencję amerykańską i jawnie wspierała komunistycznych zbrodniarzy z Wietnamu Północnego. Wtórowali jej w tym i inni koledzy po fachu, „pożyteczni idioci”, szczególnie podatni na komunistyczną propagandę. Drugim uderzeniem „czerwonego Hollywood”, były filmy, które udanie zakłamywały charakter wojny Wietnamie. Któż nie pamięta takich tytułów, jak „Pluton”, "Urodzony 4-go lipca", czy "Czas Apokalipsy"? Klasyki, czyż nie? Ich twórcy, z dyżurnym lewakiem Hollywoodu, Oliverem Stonem na czele, doskonale sprawili się w roli propagatorów komunistycznej wizji tego konfliktu, w których to Stany Zjednoczone ukazane są jako imperialistyczna, faszystowska potęga, chcąca odgrywać rolę szeryfa świata, a żołnierze amerykańscy jadą na wojnę tylko po to, by dać upust swoim krwiożerczym żądzom. Kontrkultura lat 60., infiltracja sowiecka i rosnące w siłę lewicowe elity amerykańskie, także w następnych latach odegrały duży wpływ na filmy podejmujące tematy polityczne. Efektem tego jest choćby wylansowanie bohaterskiego Che, kolejne pseudodokumenty Michaela Moora, historie szpiegowskie George’a Clooney’a. Tytuły długo by wymieniać, choć porównując wpływy lewicy europejskiej na kino, można dojść do wniosku, że z Hollywood nie jest jeszcze aż tak źle.
„Czuję, że jest to wybór pomiędzy życiem a śmiercią. Wybór, który sprawi, że my – Amerykanie, przestaniemy się czuć zażenowani przed światem, a haniebna polityka obecnej administracji nie będzie kontynuowana” – skomentował swoją decyzję o poparciu Baracka Obamy Woody Allen. W dalszej części opowiada on o tym, jak przez ostatnie osiem lat czuł się upokorzony rządami Busha i że Amerykanie muszą zrozumieć, że ich kraj sięgnął przez republikanów dna. Zdaniem reżysera, jedyną szansą na zaradzenie całemu złu jest OBAMA, który niczym superbohater z kreskówek, ma za zadaniem ocalenie świata przed zagładą. Ogólniki, groźby i katastrofizm w stylu „co to będzie, jak ciemny lud wybierze McCaina”, przebijają nie tylko z wypowiedzi twórcy „Manhattanu”, ale i wśród reszty elit. Czy ten sposób prezentowania rzeczywistości nie przypomina ataków na „totalitarne państwo braci Kaczyńskich”, w którym rzekomo żyliśmy przez prawie dwa lata? Czy i wtedy nasze „elity”, jak i ci, którzy do miana „elity” chcieliby aspirować, nie wypowiadali się na każdym forum, jak im wstyd, że przyszło im żyć w kraju gdzie rządzą "potworne bliźniaki"? Zbieżności można znaleźć o wiele więcej, cóż, metody zwalczania prawicy, „katoli” i „konserwy” pasują pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. I w gruncie rzeczy nie o rzeczową krytykę dotychczasowej władzy tu chodzi, tylko o emocje, o wywołanie atmosfery zbliżającej się katastrofy.
„Obamo – musisz”, czy tak będzie brzmiało hasło większości mediów przed „decydującym o wszystkim dniem”, przed starciem „Dobra ze Złem”? Już się nie mogę doczekać tytułów prasowych, znamionujących nadejście apokalipsy, jeśli po 4 listopada okaże się, że to jednak nie nasz superbohater zasiądzie w Białym Domu. A takie prawdopodobieństwo jest bliższe niż choćby miesiąc temu. Mimo że propaganda obamowska niepodzielnie rządzi w mediach, (nie mówiąc już o miażdżącym poparciu dla kandydata demokratów w Europie), to słupki rosną McCainowi. Poparcie „pożytecznych idiotów” z Hollywood raczej tego nie zmieni.
Petar Petrović