Gwiazdy zaangażowane politycznie to nic nowego w świecie filmowym. Za każdym razem, gdy pojawiał się ideologiczny konflikt i powodował gorącą dyskusję społeczną, aktorzy lub reżyserzy stawali po którejś ze stron i wykorzystywali wszelką okazję, aby zaatakować przeciwników. W latach 50. hollywoodzkie legendy, Humphrey Bogart i jego żona Lauren Bacall - krytykowali senatora McCarthy’ego. Jane Fonda i Vanessa Redgrave konsekwentnie sprzeciwiały się wojnie w Wietnamie, później antysemityzmowi i dyskryminacji Indian. Ta pierwsza nawet odsunęła aktorstwo na margines, aby stać się polityczną aktywistką. Niemal każda dekada rodziła wśród gwiazd „buntowników”. W obecnej sytuacji nie mogło być inaczej. Michael Moore od kilku lat atakuje Busha, który zraził do siebie sporą część Hollywoodu. W grupie zagorzałych przeciwników wojny w Iraku znaleźli się m.in. Sean Penn, Richard Gere, Tim Robbins czy Paul Haggis. Jednak najgłośniej jest o George’u Clooneyu.
Uśmiechnięty chłopiec
Trudno się temu dziwić. Kiedy pojawia się w kinie najpierw jako Danny Ocean w kolejnym odcinku bajki o dorosłych chłopcach, a za chwilę jako otyły i zarośnięty Bob Barnes w poważnej i skomplikowanej "Syrianie", można popaść w lekką konsternację z domieszką podziwu. Clooney błyszczy inteligencją, humorem i nienagannym wizerunkiem. Jeden tytuł napisze o jego kolejnej kochance, drugi o tym, że spowodował wypadek motocyklem (bo jednoślady to jego miłość). W międzyczasie kilka innych zacytuje jego krytyczne uwagi pod adresem amerykańskiego rządu. Wreszcie w jakimś wywiadzie przeczytamy, że George’owi Clooneyowi żyje się jak nigdy, że lubi się bawić jak dziecko (chociażby na planie kolejnych odcinków „Ocean’s...”) i że tak ogólnie to wszystko jest OK.
Kocham swój dom we Włoszech. Jest duży, bezczelny i bez sensu. Przytulniejszy niż każdy inny, do którego człowiek ma prawo – opowiada o willi z czterdziestoma pokojami, do której nieustannie zaprasza swoich przyjaciół. Jest facetem po czterdziestce, z siwawym włosem i ciągle uśmiechniętą twarzą. Za rolę bierze z reguły około 20mln dolarów, ale – i tu znów zaskoczenie – czasem wystarczy mu tylko 1 dolar. W wywiadach trudno wychwycić, kiedy żartuje, a kiedy odpowiada serio. – Prawdę mówiąc nie lubię go – mówi o swoim przyjacielu, reżyserze Stevenie Soderberghu – ale nadal trzyma zdjęcie, na którym stoję wśród zwierząt z farmy, więc z nim jeszcze współpracuję. Czasem za jego plecami korzystam z jego pomysłów i wtedy muszę mu wysłać list z przeprosinami.
Na pytanie, jak radzi sobie ze stresem, z uśmiechem odpowiada krótko: - Piciem. A jeśli pijesz i ćpasz... Spróbujcie tego w domu!
Wydaje się, że kontakty z mediami to jego żywioł. Jednak, jak twierdzi, należy do zagorzałych obrońców prywatności celebrities, czemu dał dowód, bojkotując plotkarskie kanały telewizyjne i broniąc atakowanej przez nie Britney Spears.
Krok po kroku
"Syriana"
Miałem szczęście, że stałem się znany dość późno w swoim życiu. Musisz najpierw kilka razy upaść. Nie byłbym przygotowany na żadną klęskę, gdybym nie doświadczył jej wcześniej – mówi dziś o swojej karierze. Nie należy do grupy cudownych dzieciaków Hollywoodu (chociaż już jako pięciolatek występował w programie telewizyjnym swojego ojca Nicka), ani do żadnych wielkich reżyserskich odkryć. Postanowił przenieść się do Los Angeles, gdzie przez rok wyszukiwał łaskawych spojrzeń filmowców. Następnie przez dwadzieścia lat obskakiwał plany seriali, w tym „Ostrego dyżuru”, który uczynił jego twarz rozpoznawalną. Odskocznią stała się rola w „Od zmierzchu do świtu” Roberta Rodrigueza w 1996r. Po niej posypały się propozycje do kasowych przedsięwzięć jak „Batman i Robin” i filmów sensacyjnych. Zaprzyjaźnił się z Soderberghiem i dość regularnie zaczął pojawiać się w jego filmach. Dostrzegli go również inni reżyserzy jak Terrence Mallick, bracia Cohen, Wolfgang Petersen czy David O. Russell. Kiedy stał się gwiazdą z milionowym rachunkiem za rolę, miał trzydzieści pięć lat.
Dziś Clooney wzbudza większe zainteresowanie niż inne młode gwiazdeczki, które zawczasu znalazły się w objęciach mediów. Robi wrażenie, jakby szumem wokół siebie chciał nadrobić wszystkie lata przemykania niezauważonym. Jedni nazywają to korzystaniem z chwili, inni kolejnym przesadnym i krótkotrwałym trendem. Zapewne ani jedni ani drudzy się nie mylą. Nawet kiedy pokazuje swoją drugą twarz, angażując się politycznie, trafia w dobry czas antyamerykańskich nastrojów. Jeśli zarzucić przemysłowi filmowemu, że lansuje chodzące produkty, to George Clooney odpowiadałby popytowi o skali wyższej niż przeciętna. Kto chce rozrywki obejrzy „Ocean’s...”, kto trudnego obrazu, sięgnie po „Michaela Claytona”.
Katolickie poczucie winy
Druga twarz Clooneya ujawniła się pięć lat temu, kiedy stanął za kamerą i nakręcił „Niebezpieczny umysł” o podwójnym życiu producenta telewizyjnego, którego zrekrutowała CIA, aby nocą likwidował wrogów. Wystarczyła iskra, aby Clooney wybuchł ze swoimi antyrepublikańskimi poglądami. Był nią atak USA na Irak. Posypały się na niego gromy, niektóre magazyny nazwały go zdrajcą. Przestraszył się. – No to co? Jestem w kłopotach – mówił ojcu, kiedy pikietowano przed kinami podczas premiery „Good night and good luck”. W słuchawce usłyszał: - Zamknij się. Mohammed Ali poszedł siedzieć za to, że protestował przeciwko wojnie w Wietnamie, a ty się martwisz, że mniej zarobisz? Wydoroślej!
Od tamtej pory nie boi się krytyki. – Miałem dość twierdzeń, że każdy rodzaj buntu jest niepatriotyczny – wspomina – Nie możesz wymagać wolności słowa, a następnie mówić, żeby nie pisali o tobie źle.
Dlatego zrealizował „Good night and good luck”, w którym sięga do niechlubnej karty w historii Stanów Zjednoczonych – okresu antykomunistycznej nagonki senatora McCarthy’ego przeciwko ludziom władzy i showbiznesu. Właśnie za udział w tym filmie wziął symbolicznego dolara. W tym samym czasie wystąpił w „Syrianie” Stephena Gaghana (której jest także producentem), a w przerwach odwiedzał plan „Dobrego Niemca” Soderbergha i przygotowywał się do roli tytułowego Michaela Claytona w filmie Tony’ego Gilroya. Skąd takie nagłe ożywienie polityczne? Clooney tłumaczy je „katolickim poczuciem winy, które co jakiś czas mu się włącza, zwłaszcza wtedy, gdy dobrze się bawi z Bradem Pittem, Mattem Damonem i Donem Cheadlem”. – Wziąłem na siebie walki mojego ojca – mówi, odwołując się do czasów mccarthyzmu, w których Nick Clooney był jednym z naśladowców Edwarda R. Murrowa.
Jednak ta postawa przyniosła mu więcej popularności niż problemów. Stał się twarzą politycznej ofensywy Hollywoodu, choć daleko mu do poczynań Michaela Moore’a. Clooney traktuje go z pogardą, zwykł mówić o swoim stosunku do polityki: - Nie moore’uję tego gówna. Nie jest tak, że przychodzę i odchodzę.
Znajomi i przyjaciele twierdzą, że zaangażowanie Clooneya sięga daleko poza komentarze na konferencjach prasowych. Ponoć nawet kobiety, z którymi się umawiał, zasypywał problematyką wojny w Iraku i roli CIA w handlu ropą naftową. O karierze politycznej jednak nie myśli. – To, że jesteś zaangażowany, nie oznacza, że musisz brać udział w polityce. Mogę zwracać uwagę na niektóre sprawy, ale nie muszę iść na kompromisy, których bycie politykiem wymaga.
Trudno go posądzić o to, że szedł na kompromisy, realizując takie projekty jak „Good night and good luck” czy „Syriana”. Pozycja, jaką zdobył w Hollywood, pozwoliła mu pogodzić beztroskę gwiazdy z sumieniem liberała. Niebawem przekonamy się, czy to tylko chwilowe zauroczenie ideowym trendem, które zniknie w chwili wyborów nowego prezydenta z obozu demokratów, czy konsekwentna postawa ze zbioru hollywoodzkich „sumień” Ameryki.
Paweł Urbanik