Dlaczego zdecydował się Pan przedstawić postać Leopolda Tyrmanda poprzez wspomnienia osób, które pisarz umieścił w "Dzienniku 54"?
Zły Tyrmand jest swojego rodzaju rewersem" Dziennika 54". Tyrmand opisał w nim ludzi, z którymi często był bardzo blisko, z którymi się przyjaźnił i o których, ni stąd ni zowąd, zaczął źle mówić. Zastanawiało mnie, jak oni na to zareagowali, jak przyjęli jego słowa i pomyślałem, że rozmowa z nimi będzie pewnym sposobem dotarcia do prawdy. Chodziłem od człowieka do człowieka i pytałem, czy wiedzą o tym, co o nich napisał Tyrmand, część z nich bowiem nie czytała Dziennika. Chciałem się dowiedzieć, czy przez tę książkę zmienili o nim zdanie i jak postrzegają po latach osobę Leopolda Tyrmanda.
Czy uważa Pan, że ta biografia odsłania prawdę o "prawdziwym" Tyrmandzie? Ja w to wątpię, gdyż wydaje mi się, że ile osób, tylu Tyrmandów…
Tak to się jakoś poskładało… Wielu moich rozmówców skonfrontowało swoje wspomnienia o Tyrmandzie ze wspomnieniami innych ludzi i nagle doszło do wniosku, że był on nie tylko takim człowiekiem, jakim go oni pamiętali, ale też jakim pamiętali go inni. Był na tyle niejednoznaczny, na tyle skomplikowany, o "połamanym" życiorysie, że prawdziwe są wspomnienia zarówno tych, którzy zapamiętali go jako bohatera, jako jednego z nielicznych, którzy mieli odwagę przeciwstawić się reżimowi komunistycznemu, jak i tych, którzy do tej pory uważają go za pozera.
Czyli bardzo różnorodna postać… A może tylko bardzo dobry aktor, który przez całe życie perfekcyjnie odgrywał swoją rolę?
Tak powiedział Krzysztof Teodor Toeplitz, potwierdziła to też Agnieszka Osiecka, mówiąc, że autor "Złego" przez całe życie grał postać Leopolda Tyrmanda. On mówił o sobie, że - nie powtórzę tego charakterystycznego głosu, który miał Tyrmand, gdyż lekko nie wymawiał "r" i trochę seplenił - "ja jestem pijak, bokseł i dziwkarz". Czy był bokserem? To dosyć wątpliwe, starał się być, ale był dosyć mikrego wzrostu. Jeśli chodzi o dokonania pijackie, to w tamtym czasie w środowiskach literackich i artystycznych byli ludzie o znacznie większych osiągnięciach. Powodzenie u kobiet niewątpliwie miał. On wymyślił siebie i schował się za postacią wymyślonego Tyrmanda. O niektórych rzeczach nie chciał mówić. Przez długi czas ukrywał swoje żydowskie pochodzenie - w czasie wojny kryjąc się przed Niemcami, a po wojnie też nie bardzo chciał się do niego przyznać. Ukrył się tak skutecznie, że na koniec, przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, sam nie potrafił do końca rozpoznać, gdzie był ten prawdziwy Tyrmand, a gdzie ten upozowany. Stąd też dla wszystkich bardzo zaskakująca była zmiana, która dokonała się w Stanach Zjednoczonych, gdzie nagle zniknął ten kolorowy Tyrmand, ten miłośnik awangardy, jazzu i kolorowych skarpet, a pojawił się po prostu solidny ojciec rodziny…
Jedną z rzeczy, o których na pewno nie chciał, by było zbyt głośno, była jego młodzieńcza fascynacja komunizmem i praca w Prawdzie komsomolskiej.
Był na tyle niejednoznaczny, że prawdziwe są wspomnienia zarówno tych, którzy zapamiętali go jako bohatera, jak i tych, którzy do tej pory uważają go za pozera. Na pewno przeżył taki moment fascynacji, ale ludzie, którzy go znali, mówią, że była ona spowodowana strachem młodego dziewiętnastoletniego Żyda, którym był podczas okupacji. Po upadku Warszawy był współpracownikiem komunistycznego dziennika w Wilnie Prawda komsomolska, czym się faktycznie nigdy później nie chwalił. O tym etapie swojego życia wspomniał bardzo ogólnie tylko w paryskiej Kulturze. Po 1945 roku w Polsce nie budził już żadnej wątpliwości fakt, że postawa Tyrmanda jest całkowicie antykomunistyczna.
Myślę, że najlepszym określeniem na sposób, w jaki Tyrmand przeciwstawiał się komunizmowi jest "bunt obyczajowy". Warto jednak dodać, że taki sposób walki z systemem był stosunkowo bezpieczny. Władza raczej by go za te kolorowe skarpetki nie zamknęła, prawda?
Bo to ośmieszyłoby samą władzę! To nie był bunt z bronią w ręku, to był bunt Stańczyka, to był bunt błazna, który swoim zachowaniem ośmieszał władzę. Władza starała się wymusić na społeczeństwie pewne zachowania, sposób ubierania się, słowa, myśli, a Tyrmand ośmieszał to, ubierając się kolorowo, pokazywał bezsens tej szarzyzny wokół. Promując muzykę jazzową, wykpiwał muzykę, która była w radio, codziennie na jedną nutę, wychwalająca sukcesy ustroju i państwa. Jednocześnie taki sposób przeciwstawiania się był dosyć bezpieczny, z czego rzeczywiście niektórzy robili mu zarzuty. On się systemowi swoją postawą przeciwstawiał, to nie była tylko poza. Nie poszedł na ugodę, miał problemy z pracą, z publikacjami, został pozbawiony możliwości wyjazdów. To był sprzeciw widoczny i odczuwalny.
Ale czy był skuteczny? Czy swoją postawą zachęcił kogoś do tego, by nie iść na ugodę z władzą, by nie współtworzyć tego zbrodniczego systemu? Jak odbierało te jego próby przeciwstawienia się otaczającej go rzeczywistości środowisko literackie? Czy traktowano go z przymrużeniem oka, a może jego postawa ruszała sumienia?
Środowisko kulturalno-literackie, które w tym czasie samo było mocno umoczone w komunizm, twierdziło, że dla nich w tamtym czasie Tyrmand był śmieszny, niewiarygodny, i dlatego traktowano go jak bawidamka, pozera, błazenka… Ale, obserwując reakcję na niego innych środowisk, widzimy, że Tyrmand mógł być odbierany w całkowicie odmienny sposób. Tutaj najbardziej wyrazistym przykładem jest jazz, który dzięki Leopoldowi Tyrmandowi po prostu żył, to on był tym, wokół którego ogniskowali się jazzmani. To on organizował pierwsze w powojennej Polsce wykłady na temat tej muzyki, to on organizował pierwsze jazz session i pierwsze jazzowe koncerty w Polsce. Był dla tego środowiska rzeczywiście prawdziwym guru.
Potrafił być jednak bardzo bezkompromisowy, także dla jazzmanów, którzy z upływem czasu zaczęli wchodzić na salony. Tyrmand powiedział im, że się już z nimi nie bawi i przerzucił się na rock…
To była już jego cecha charakteru. On rzeczywiście nie wybaczał odstępstw, nie był wyrozumiały na złamanie choćby najdrobniejszej z zasad, które narzucał środowisku. Jazz był dla niego muzyką podziemia, katakumb i w momencie, gdy Tyrmand zobaczył, że jazz wchodzi na salony i jazzmani nie tylko zakładają smokingi, nie tylko grają w filharmoniach, ale zaczynają występować na oficjalnych uroczystościach, to w tym momencie uznał, że nastąpiła zdrada, przekroczenie jego zasad. Wtedy rzeczywiście zaczął uczestniczyć w boomie muzyki rockowej.
Tyrmand uważany jest za jednego z nielicznych, którzy nie poszli na współpracę z komunistami. Skąd była w nim taka bezkompromisowość i jakie było główne powody jego niechęci do komunizmu?
Myślę, że największy żal miał o to, że komunizm zabrał mu młodość i najbardziej twórczy okres życia. Miał żal, że mu nie pozwolono dotrzeć do czytelnika nawet wtedy, gdy był gotowy do ustępstw, byleby wydać Życie towarzyskie i obyczajowe. Zgodził się nawet na to, by wydawca dokonywał wszystkich skrótów, których zażąda cenzura. Tak naprawdę odmowa publikacji była głównym powodem, dla którego z Polski wyjechał.
Wspomniał Pan, że był publicystą, ale by przecież i literatem. Czy jego literatura, nie oceniana przez pryzmat postaci autora, może się obronić w dzisiejszych czasach? Dla środowiska literackiego pozostał chyba na zawsze pisarzem literatury "B".
"Złego" można czytać na dwa sposoby: jako kryminał, ale i jako wielki poemat na cześć już nieistniejącego miasta. Tyrmand był przede wszystkim publicystą. Poza tą legendą związaną ze "Złym", legendą środowiskowo–towarzyską, jaką jest "Życie towarzyskie i obyczajowe", nie był autorem literatury wielkich lotów. Zostanie tak naprawdę "Dziennik 1954" jako najlepszy, najbardziej wnikliwy opis polskiego komunizmu lat 50. i relacji miedzy komunizmem a środowiskami artystycznymi, literackimi i medialnymi. Stawiano Tyrmandowi zarzuty, że ta książka jest nieprawdziwa, bo ukazała się w Londynie po raz pierwszy w roku 1980. Z tego powodu mówiono, że to apokryf, że on nie mógłby być wtedy tak mądry, tak przenikliwy, że te opisy komunizmu, które tam są, powstały później. Jednak został odnaleziony rękopis tej książki i, jeśli chodzi o opis ustroju, to rzeczywiście jego komentarze i analizy już wtedy były tak przenikliwe.
Mówiąc o literaturze Tyrmanda warto poruszyć jeszcze jeden wątek, a mianowicie jego umiłowanie przedwojennej Warszawy.
On rzeczywiście był warszawiakiem z krwi i kości. Bogdan Tomaszewski opowiadał mi, że był pomiędzy nimi rodzaj konkurencji polegającej na tym, kto zapamiętał więcej szczegółów z Warszawy przedwojennej, kto potrafi przywołać więcej numerów kamienic, ulic, na których mieściły się kina, restauracje. Ta rywalizacja trwała aż do wyjazdu Tyrmanda z Polski. On Warszawę kochał, starał się opisywać, stąd "Złego" można czytać na dwa sposoby: jako kryminał, sensacyjną fabułę, opowiadającą o człowieku, który pojawił się po to, by wyplenić "zło" w Warszawie, ale można też czytać jako wielki poemat na cześć już nieistniejącego miasta.
Wyjechał z Polski w momencie, kiedy przestał wierzyć, że cokolwiek uda mu się tu zrobić. Wyjechał do USA i… zmienił się nie do poznania.
Tam stało się coś paradoksalnego w jego życiu. Przyjechał do wymarzonego kraju, w Polsce bowiem wielokrotnie mówił, że jest obywatelem Stanów Zjednoczonych na wygnaniu. Okazało się, że to zupełnie nie jest ten konserwatywny, prawicowy kraj zasad, o którym snił, tylko miejsce, w którym bardzo silna była lewica. Nawet po pierwszych sukcesach, które odnosił pisząc do New Yorkera okazało się, że Tyrmand przestaje ze swoimi poglądami przywiezionymi z komunistycznej Polski pasować do lewicowej Ameryki, no i zaczęło się stopniowe chowanie przez Tyrmanda głowy w piasek, a Amerykanie przestali się nim interesować. Skutek był taki, że skończył jako prezes prawicowego i konserwatywnego instytutu, wydającego niszowe czasopismo.
W Polsce Tyrmand był gorliwym katolikiem, a w Stanach nagle wrócił do swoich żydowskich korzeni. Czy nie mają racji ci, którzy już w Polsce uważali ten jego katolicyzm za pozę?
To można tłumaczyć na dwa sposoby. Pierwszy to ten, że znalazł kobietę, w której się zakochał i zrobił to dla niej. Mary Ellen pochodziła z ortodoksyjnej rodziny żydowskiej. Być może, gdyby nie powrót do judaizmu, relacje z jej rodziną byłyby w ogóle niemożliwe. Drugi powód mógł być taki, jak Pan mówi - chociaż on nie pochodził ze szczególnie ortodoksyjnej rodziny żydowskiej.
Czy udało się Panu stworzyć jednoznaczny obraz Tyrmanda?
Napisałem tę książkę, ponieważ byłem nim zafascynowany od lat, na "Dzienniku 54" Tyrmanda uczyłem się prawdy o komunizmie. To był dla mnie pewien dług wdzięczności… Trafiła mi do ręki, jeszcze w czasie studiów, maleńka książka, w wydaniu podziemnym. Zacząłem ją czytać i zaczęły mi się otwierać oczy na rzeczywistość i na ludzi, którzy wtedy funkcjonowali w mediach, funkcjonowali w prasie i nagle zobaczyłem zupełnie inne oblicze PRL. Tyrmand też nie był sprawiedliwy do końca, nie był obiektywnym publicystą, ale to, co napisał, pozwoliło mi zweryfikować swoje poglądy i spojrzeć na rzeczywistość po prostu inaczej.