Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. A właśnie to przeżył mój nieżyjący tato podczas Powstania Warszawskiego. Zabrany z innymi jako zakładnik, siedział gdzieś tam na Mokotowie, razem z kolegą, i czekali na swoją kolej. Na szczęście się nie doczekali i tato przeżył.
W tym czasie ja z mamą i młodszym braciszkiem przeszliśmy przez obóz w Pruszkowie, a potem udało się nam uciec z transportu na zachód.
Kiedyś, gdy tak rozmyślałam o tych wojennych czasach, to stwierdziłam, że nie było takiej polskiej rodziny, która by nie poniosła wtedy ofiar. Stryj zginął w Bitwie o Anglię. Wuj przeszedł z Andersem na Zachód, potem osiedlił się w Anglii i do Polski nie chciał nigdy przyjechać, taki miał uraz po sowietach. Mój Ojciec Chrzestny był zastępcą Hubala po jego śmieci. Ojciec Chrzestny mojego Brata był dowódcą w Kampinosie. Ciocia przeszła obóz w Ravensbruck. I to tylko kilka osób, które natychmiast przyszły mi na myśl. A wielu innych? Można snuć opowieści jeszcze bardzo długo.
Dla takich wspomnień czasy powojenne nie były łaskawe. Ja sama żałuję, że więcej nie próbowałam się dowiedzieć od żyjących świadków, bo już większość z nich odeszła. I pozostały tylko stare fotografie na których nawet nie wiadomo, kto to jest.
Tak wspomina tamte czasy ś.p. Cezaria Iljin-Szymańska, bohaterka książki „Kaja od Radosława czyli historia hubalowego krzyża” Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm:
„Była wszędzie śmierć i rozpacz. Ale była i nadzieja, niczym nie dająca się zahamować radość życia dwudziestu kilku lat. Godzina policyjna i codzienne oczekiwanie, czy wrócą ci, którzy wyszli rano. Zaciemnienie i niebieskie płomyki w kielichach. Patefon, ulubione San Toi i bomby. Powroty z akcji. Telefony, telefony, telefony. I niedzielne wędrówki w lasy. Róże i rany”.
Mówiła Elżbieta Nowak