Płyta ma swój geniusz. Może się wydawać improwizacją, ale jest przemyślaną kompozycją. Z dozą improwizacji. To jeden, prawie godzinny utwór. I trzeba go słuchać w całości, od początku do końca, nie ma zmiłuj. Składa się z dwóch części. A zespół z ośmiu muzyków – dwoje skrzypiec, dwie liry korbowe, dudy, banjo, głos i gitara elektryczna dwunastostrunowa. Nietypowy zestaw, prawda? Plus reżyser dźwięku. Kompozytor nazywa się Yann Gourdon, jest lirnikiem i przyprawia całość elektroniką.
To jeden, prawie godzinny utwór. I trzeba go słuchać w całości, od początku do końca, nie ma zmiłuj.
Muzykę grupy La Novia można porównać do architektury. Rozpoczynają ją krótkie, suche uderzenia strunowe gitary elektrycznej, bardziej lub mniej stłumione, wybrzmiewające lub nie, w dość długich odstępach. Jakby oznaczanie miejsca i podstawowe zręby konstrukcji, które po jakimś czasie znikają z pola słyszenia zabudowywane w ramach postępujących prac i komplikującego się procesu powstawania złożonej struktury. Tworzy się wieloelementowy dron.
Najpierw jednak, na początku utworu słychać dużo głuchej ciszy, taki pusty wolny trak dla słuchacza. Wyzwolona przez pierwsze uderzenie strun uwaga sprawia, że zaczynamy bezwiednie rejestrować na tym pustym traku odgłosy z naszego otoczenia, krzątaniny domowej, rozmowy przez ścianę, psa, który zeskakuje z kanapy, śpiewu ptaków przez otwarty balkon (otworzyłem balkon na wiosnę), przejeżdżającego w oddali pociągu. Wciągamy się w budowę, staje się "nasza", odbywa się w centrum jakże znajomego nam na co dzień otoczenia.
W pierwszej części kompozycji mieszają, ustalają się barwy, brzmienia poszczególnych dronów, które składają się na jeden strumień, jedno szerokie pasmo, raz bardziej dysonansowe, raz bardziej konsonansowe. W tym jedyną większą zmienną jest głos, jego długie dźwięki, czasem z modulacjami emisji, fragmenty fraz, recytacji bardziej poszczególnych sylab niż słów. Całość glissanduje w górę, po czym następuje pauza-niepauza rezonansowa, tak jakby niektóre pasma drona uwięzły w drewnie czy jakimś drzewie, jakiejś górze lub kołują gdzieś w atmosferze czy w środku nas.
Nawiązują do muzyki ludowej albańskiej, litewskiej, gamelanu i oczywiście francuskiej muzyki ludowej (zwłaszcza okcytańskiej), do zachodnioeuropejskiej muzyki średniowiecznej ze śpiewem trubadurskim (Clément Gauthier śpiewa trochę jak Maurice Moncozet). Do muzyki minimalistów amerykańskich takich jak Steve Reich czy Terry Riley. Do legendy współczesnego rocka czyli kapeli The Swans, której ta płyta jest jak dla mnie bardzo twórczym rozwinięciem.
Kiedy to odbicie wraca, wydaje się bardziej pewne, z czasem potężnieje, dron staje się wręcz monumentalny,a w kulminacji symfoniczny. Nim to jednak nastąpi obok planu harmonicznego z wolna pojawia się plan rytmiczny, który przybiera formy fazowe, rytmy w różnych fazach raz schodzą się i raz rozchodzą, narasta tempo. Muzyka ze stojącej, horyzontalnej, mogącej być kontemplacją powoli zmieniającego się krajobrazu, w pewnym momencie zmienia się w bardziej cielesną, taneczną, zaczynają same chodzić nogi, pojawia się ta charakterystyczna dla trad tańców francuskich wertykalna elastyczność ciała, można nawet zacząć bourree. I znów ważną rolę odgrywa głos, a bardziej już śpiew w ładnie brzmiącym wyższym rejestrze. Na końcu słyszymy znowu ciszę, ale taką, która każe zastygnąć na chwilę, jak po dobrym koncercie.
Choć muzykę "Narzeczonej" można nazwać minimalistyczną, to zdumiewająca jest ilość wrażeń i skojarzeń, jakie mamy w czasie jej trwania. Słychać świetnie spożytkowane szerokie horyzonty zespołu (w końcu oktetu), mnóstwo żywych linków prowadzi nas w różne strony: do muzyki ludowej albańskiej, litewskiej, gamelanu i oczywiście francuskiej muzyki ludowej (zwłaszcza okcytańskiej), do zachodnioeuropejskiej muzyki średniowiecznej ze śpiewem trubadurskim (Clément Gauthier śpiewa trochę jak Maurice Moncozet). Do muzyki minimalistów amerykańskich takich jak Steve Reich czy Terry Riley. Do legendy współczesnego rocka czyli kapeli The Swans, której ta płyta jest jak dla mnie bardzo twórczym rozwinięciem. Wreszcie do czasów antycznych – gdybym dostał za zadanie wcielić się jak najlepiej jako współczesny człowiek w muzyka antycznego i stworzyć widowisko dźwiękowe rodem z antycznego teatru to jakoś tak właśnie by to brzmiało. A czy nie jest to muzyka kosmiczna? No jest, zapis różnych parametrów dźwiękowych obiektu i fenomenu jaki stanowi Ziemia wraz z życiem na niej. "Narzeczona" uruchamia wyobraźnie wielokrotnie, na rożne sposoby. Za każdym razem inaczej. Ta sama i inna. Raz strojna, raz niestrojna.
Czy ta płyta ma jakiś brak? Zapewne, bo czy jest na tym świecie jakaś rzecz czy jakaś iścina, której nic nie brakuje? Może tym brakiem jest niedostatek uczuć wyrażonych w sposób bezpośredni, intymności, takiego personalnego spotkania, wspólnego przeżycia chwili, wielu z nas lubi to w muzyce, czy wręcz uważa za niezbędne. A ta rzeczywiście jest trochę sfinksowa. Coś za coś. Może jej wartością jest to, że potrafi udzielić odpowiedzi na zagadkę mitycznej stworzycy zwanej Sfinks. Tytuł płyty można tłumaczyć na "nieraz, wielokrotnie", więc zagadka brzmiałaby "wielokrotna narzeczona" (abstrahując od płci biologicznej). Ja zgadłem, a wy?
Remek Hanaj
La Nòvia
"Maintes Fois"
[La Nòvia 2020]
Ocena: 5/5
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.