PŁYTA
O zjawiskowym Širom pisałem już dwukrotnie, zapraszam więc do lektury recenzji ostatniej płyty. Natomiast 40-minutowy utwór charyzmatycznego Anglika pt. „The Hermit”, wydany jako singiel [!] a zaraz potem jako część albumu, ledwie pięć tygodni temu, dla mnie już jest klasykiem. Chociaż jego rodaków podobno trochę nudzi w przeciwieństwie do reszty utworów z albumu. Dawson – trochę bard, trochę anty-bard – od ładnych paru lat nagrywa bardzo dobre płyty jedna za drugą. Folk progresywny w jego wydaniu to specyficznie brytyjski wytwór, mocno spokrewniony z sięgającym korzeniami lat 70. avant-progiem. W Polsce to mało znana współczesna tradycja muzyczna, Dawsona również mało kto, zdaje się, kojarzy, a szkoda, bo jego twórczość to przykład wyrafinowanej estetyki zarazem awangardowej i konserwatywnej. Brzmi enigmatycznie? Tym bardziej warto zakosztować, zwłaszcza, że nawiązują do niej mniej lub bardziej tak okrzyknięte w tym roku kapele (już na szerszej niż folkowa scenie) jak black midi czy black midi, new road.
CZYTAJ TEŻ: širom, czyli na oścież
Gdy już mowa o gatunkach muzycznych to muszę tu wspomnieć o innym, z kolei amerykańskim zjawisku, które w tym roku dało się zaobserwować w dużym wzmożeniu. Mam na myśli ciekawe poszukiwania i eksperymenty na bazie różnych nurtów amerykańskiej muzyki folkowej, szczególnie tej o europejskich źródłach spod znaku americana, a także american primitivism. W zestawieniu „Trad, Folk and Avant”, które zrobiłem na RYM, wśród 150 albumów aż dwanaście to płyty z tych okolic. A żeby nie być gołosłownym wymienię dwie, które najbardziej mi się podobały, czyli Julii Reidy „World in World” oraz Ameel Brecht „The Locked Room”. Zwykle to muzyka kameralna, skromna, dość intymna, czasem samotna, osobna, choć raczej nie separująca się programowo i wcale niekoniecznie smętna, jak ktoś może sobie pomyśleć. Nastroje, uczucia, ale też pokoje pełne zagadek. Sporo przestrzeni czyli ambientu, zatrzymywanych na pogłosach gitar, a nawet bluegrassowa steel mandoline. Jeśli chodzi o płyty z nagraniami terenowymi muzyki trad polecam „Exploring Gong Culture of Southeast Asia: Massif and Archipelago” – wybór nagrań z Azji kontynentalnej oraz Filipin i Indonezji zrealizowanych przez japońskiego artystę dźwiękowego Yasuhiro Morinagę, który odwiedził ponad 50 różnych grup etnicznych i dokonał setek zapisów. I jeszcze polecam tajską składankę z archiwaliami z pogranicza muzyki ściśle trad [molam - muzyczne opowiadania, częściowo improwizowane] oraz specyficznie rozumianej muzyki popularnej [luk thung] pt. „Classic Productions by Surin Phaksiri 2: Molam Gems from the 1960-80s”, wydaną przez niestrudzoną wytwórnię Canary Records.
Co do Polski – pozytywnie odbieram kontynuacje projektów czy obecność artystów, których już zdążyliśmy poznać jak Odpoczno, Królówczana Smuga, Malwina Paszek czy Wernyhora w nowej odsłonie ze świetną śpiewaczką Darią Kosiek. Wyróżnić jednak chciałem album „Żałość” Naphty czyli Pawła Klimczaka – świeże, a też bliskie mi osobiście, spojrzenie na źródła muzyczne przez modernistyczne okno, czy z jeszcze bardziej bliska. Dziwne? Nie, wcale nie dziwne, bo przekonanie o tym, że modernizm wyklucza bliskość źródłom uważam za rodzaj współczesnej ciemnoty. Źródła obecne są na tej płycie w kilku wymiarach, brzmieniowym, znaczeniowym, magicznym. Mamy tu sporo cytatów, śladów, odnajdywanych na wielowarstwowej mapie pamięci i nadpisywanych na tej aktualnej jej warstwie. Dla mnie przywoływane są one w sposób otwarty [ktoś inny może powie, że wyrwane z kontekstu], tak by działały sobie właściwą drogą na nas, którzyśmy bardzo [jak bardzo?] inni od pierwszych ich użytkowników, wykonawców, świadków i autorów. Dzieje się to w zrytmizowanym, folkotronicznym krajobrazie, który jest na poły grą, na poły rzeczywistością. Słuchacz zostaje wyprowadzony na bok codzienności, w jakiś zaułek, do niezamieszkałego mieszkania niby w duszny moczar, wciągany jako obserwator obrzędu, by potem stać się jego uczestnikiem. Status, stopień realności tego obrzędu jest nieustalony. Muzyka Naphty jest pełna odbić, ech, powtórzeń, dubowania – mało tu jest miejsca na stwierdzenia, a dużo na pytania.
Chciałem jednak teraz zrobić nawrót poza Polskę, by napisać o tej najważniejszej dla mnie płycie mijającego roku, choć już poświęciłem jej recenzję, ale tego rodzaju historie nieodmiennie mnie poruszają – artysta, świetny muzyk, który realizuje się w życiu w innych dziedzinach, nagrywa w pewnym momencie gdzieś na boku jedyną swoją płytę, której nikt nie zna i nie ma szansy znać, bo minimalny nakład, brak promocji itp. Branko Mataja [1923-2000] był Chorwatem spod Rijeki, który pożegnał się z tym światem jako fryzjer, serwisant i wytwórca gitar w Kalifornii, dokąd żaden z jego przodków, zapewne mówiących nie istniejącym już językiem dalmatyńskim, nie miał raczej szansy dotrzeć. „Sorry, we could not calculate walking directions from ‘Bakar, Croatia’ to ‘Los Angeles, California, USA" – jak oznajmia Google. Dziesięć tysięcy kilometrów nie stanowi problemu dla samolotu, Mataja leciał tam dzień lub dwa. Tęsknił za domem potem 36 lat, a przecież całkiem dobrze ułożył sobie życie.
Jeszcze dłużej płynęła do nas, niejako z powrotem, butelka z muzycznym przesłaniem, którą Branko wrzucił metaforycznie w Los Angeles do Pacyfiku. Choć zapewne nie myślał o tym w ten sposób. Ten album jest właśnie dla mnie płytą roku 2022. To nie żadne wybitne, spektakularne, zmieniające bieg folkowych Amazonów, dzieło, a jednak jedyne w swoim rodzaju. Nostalgia w ekstrakcie. Ale gdzie jest w tej wiązance bałkańsko-włoskich, popularnych w końcu melodii, to „coś”? Otóż tym czymś jest delikatne przeniesienie plenerowych serenad przy kawie i rakii w inner space, tytułowe pola wraz z górami rozpościerają się w pamięci i imaginacji. Tej muzyki słucha się jak archiwalnych nagrań wykorzystywanych i obrabianych na albumach z gatunku turntable. Tyle że tu całość jest zagrana na gitarze elektrycznej i zrealizowana w całości dźwiękowo rękami Branko Matai. Podmiot liryczny nie jest duchem znad wirującego stolika, a żywą osobą. Emigrantem, który przeszedł przez II wojnę i obóz, potem nie mógł się odnaleźć w powojennej Jugosławii. Decyzja o emigracji jest zawsze dramatem, którego nie wymaże nawet późniejsze szczęśliwe życie. I o tym opowiada ta płyta. To jest w ogóle podstawowa racja bytu muzyki – opowieść. Ze słowami albo bez słów jak w przypadku Matai.
Czasem swoje małe historie opowiadają muzycy w ramach większej historii. Tak się właśnie dzieje dzisiaj. Niestety. Trudno jest wyrazić, jak ważne jest to, co się dzieje z Ukrainą i jej mieszkańcami. Także muzycy giną na tej wojnie, muzyka ginie w tej wojnie, ale jeszcze bardziej, z całą pewnością mogę to powiedzieć – jeszcze bardziej odradza się. I wygrywa. Muzycy, w tym folkowi, są na wojnie w różnych rolach – jedni walczą, inni grają dla walczących. Taras Kompanyczenko czy Jarosław Kryśko grają też dla „mirnych”, dla starych, młodych, rodzin z dziećmi w zaimprowizowanych przestrzeniach, w schronach, w metrze. Inni opowiadają o wojnie „na czużyni”, grają o niej światu. Widzimy jak aktywni są w Polsce – koncertują, prowadzą potańcówki i warsztaty, uczestniczą w konferencjach, no i po prostu tu mieszkają, są, a my staramy się być razem z nimi, pomagać im, czy po prostu towarzyszyć, także muzyką. I o to chodzi, żeby to złe jak najszybciej skończyło się, a to dobre, które z tego zła można wyciągnąć, mimo tego zła ocalić, żeby jak najdłużej trwało. I co tu więcej pisać? Jeszcze jedno: trzeba jeszcze wspomnieć o potrzebie dokumentacji tego, co się dzieje w związku z tą naszą polsko-ukraińską muzyczną współobecnością. To może dziwnie zabrzmiało, ale naprawdę z wielu powodów jest potrzebne. Jeden z tych powodów nazwałem wyżej: żeby to dobre, co się dzieje, jak najdłużej trwało.
CZYTAJ TEŻ: Branko Mataja. Dalmatyńska serenada, czyli „Over Fields And Mountains”
OSOBISTOŚĆ
I właśnie dokumentacji dotyczy również ten ostatni akapit mojego tekstu. Ostatni, ale nie najmniej ważny. Coraz bardziej dzisiaj widać, w sytuacji kiedy tak wielu mistrzów dawnej muzyki ludowej odeszło z tego padołu, jak dużą rolę w transmisji tradycji pełnią archiwa. Nie tylko rolę społeczną, naukową, edukacyjną, ale i twórczą. Dzisiaj są to archiwa tworzone w bardziej lub mniej odległej przeszłości przez Jadwigę i Mariana Sobieskich, Mariana Domańskiego, Piotra Gana, Marię Baliszewską, Andrzeja Bieńkowskiego czy Piotra Dahliga. Już niedługo podobna rolę będzie odgrywać dokumentacja tworzona dzisiaj, na naszych oczach m.in. przez Piotra Baczewskiego z Fundacji „Muzyka Zakorzeniona” i to jego wybrałem na postać roku. Warto docenić jego mrówczą pracę, ponadregionalną aktywność, nie tylko zresztą jeśli chodzi ściśle o dokumentację fotograficzną, dźwiękową i filmową, ale także o jej obszerne i szybkie upowszechnianie poprzez net oraz od jakiegoś czasu wydawnictwo płytowe, a wreszcie o inicjatywy animatorskie, które dotyczą muzyki tradycyjnej, ale i wykraczają już poza nią, jak np. Radomska Szkoła Improwizacji. Do tego otwartość na współpracę i wspieranie podobnej działalności realizowanej przez innych. Tak, Piotr Baczewski dokumentuje również niektóre wydarzenia, dotyczące muzyki ukraińskiej w Polsce.
Remek Mazur-Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.