Niech nie zwiedzie nas jednak tytuł i modna tematyka, to nie jest jedna z wielu mniej lub bardziej użytkowych płyt z muzyką żydowską. Nie jest to muzyka dokładnie w klezmerskim stylu, choć z klezmerskim instrumentarium, przy czym klarnet basowy zastępuje tu puzon czy kontrabas, a nawet więcej niż zastępuje, wprowadza swoją jakość.
Raz, a dobrze. Raz, a z uwagą. Raz, a powinno wystarczyć. A kiedy cykl księżycowego kalendarza zamknie się, wskazówka znów dojdzie do zera, wtedy można posłuchać drugi raz... Remek Hanaj
Mamy do czynienia raczej z malarską i refleksyjną kameralistyką, na poły tradycyjną, na poły eksperymentalną. Z tym że środki muzyczne, aranżacyjne, kompozytorskie i wreszcie wykonawcze nie są tu w zbyt dużym stopniu eksperymentalne, najbardziej w barwach i fakturach, w nieco dronowych fermatach, w powolnych przebiegach, wolnych tempach. Eksperymentalny jest przede wszystkim zamysł, taki bardziej świadomy w fazie projektu, a bardziej intuicyjny w fazie pracy. Ktoś może powiedzieć, że to muzyczny powidok poprzedniej płyty „Ars moriendi” i popaść momentalnie w konfuzję – ale dlaczego w takim razie niguny?
Nie ma tu prawie nic z lekkiego powietrza i świetlistości kraju Kanaan, są ciężkie mgły i bagna Europy Środkowej, przecież krainy ojczystej dla chasydów, wśród których narodziły się niguny. Wygląda to jakby bastardzi wybrali się w podróż do początku nigunu, a przybywszy na miejsce i „w czas” nie znaleźli rozwiązania zagadki, dopiero ujrzeli ją w całej jej pełni. Bo jak pisze Icchak Perec, jeden zna część melodii, drugi jej połowę, a trzeci zaledwie jej maciupeńką cząsteczkę. Podobno gdzieś istnieje cadyk, który zna jej całość. Może niguny jako melodie ducha same się śpiewają, bez słów, może to same głoski, sylaby i nie ma niczego, co by ich nie zawierało, a całość poznajemy, wracając ostatecznie ad integrum? I może tu jest właśnie ta właściwa nić, która łączy „Nigunim” z „Ars moriendi”.
Można usłyszeć „Nigunim” także jako opowieść o stworzeniu świata, o chaosie i porządku, dziejącą się w bezludzkiej scenerii. Dopiero w finale pojawia się głos człowieka, ludzie, a wraz z nimi dramat. To pokazuje proporcje. Historia człowieka, tak ogromnie, ba, nieskończenie bogata w treść, jest tylko maciupeńką cząstką historii życia. Ale narracja nie jest linearna, muzycy wciąż krążą i powracają, czasem w to samo miejsce, czasem w podobne, a czasem w zupełnie inne. Żar życia czasem dogasa, to znów się rozpala. Woda życia czasem zatopi, czasem pozwoli ugasić pragnienie.
Słyszę również w „Nigunim” taniec (miałoż by go nie być?). Tańczą oto żywioły i wszystkie elementa, do atomów włącznie. W bezludzkiej scenerii tańczy stworzenie i tańczy człowiek niestworzony jeszcze, będący w zamyśle. Jeden krok, jedna epoka. Gdyby zantropomorfizować ten ruchomy obraz i „nanieść” go na człowieka realnego zobaczymy powolne kroki nóg, golemowe stąpania więźniów grawitacji i skontrastowaną z nimi, uwolnioną agogikę gestów reszty ciała.
Bet reprezentuje poziom intelektu, a co za tym idzie dualność i wielość. Wreszcie bet wskazuje na błogosławieństwo, akt jedności z aleph.
Na okładce płyty zobaczymy dużą graficznie literę ב – bet, drugą literoliczbę alfabetu hebrajskiego (pierwsza א – aleph jest właściwie niewymawialna, jak oddech), ale to właśnie od bet zaczynają się dwa pierwsze słowa Tory – bereshit bara, czyli „na (w) początku stworzył”. Bet obrazuje projekt świata, który nie jest doskonały, ma trzy linie, kierunki i brak czwartego, co oznacza otwarcie na zło, ale też na wolność.
Bet reprezentuje poziom intelektu, a co za tym idzie dualność i wielość. Wreszcie bet wskazuje na błogosławieństwo, akt jedności z aleph, bez którego, jak uważają pobożni żydzi, na studiowanie Tory „szkoda sensu”, jak usłyszałem kiedyś w pociągu podmiejskim. Z tym że mamy tu, upraszczając, dwie litery czy dwie głoski: bet „b” (wtedy w środku dagesh, czyli kropka בּ) lub vet „w” (wtedy bez kropki). Na okładce widzimy vet, dlaczego? Zagadka. Album Bastardy w ogóle niesie dużo skojarzeń i pytań na różnych poziomach, ale wróćmy do muzyki.
Zdarzyło się, że kiedy dostałem tę płytę i postanowiłem jej posłuchać, nie minęła minuta jak zadzwonił telefon – dawno niesłyszany znajomy, Żyd z Francji, który uwielbia tańczyć. Rozmowa toczy się o „życiowych” sprawach. Muzyka mi przeszkadza, dwukrotnie ściszam płytę. Do poziomu ledwo słyszalnego. Żegnamy się, kiedy kończy się płyta. Dziwne, myślę sobie, że takie okoliczności i „Nigunim” nie spasowały się. To wzmaga ciekawość i następnego dnia wykrawam godzinę i włączam jeszcze raz. I już wiem dlaczego. Płyta wymaga bezwarunkowego skupienia, jest rodzajem aktywnej medytacji w muzycznym ruchu i jak wspomniałem jest też eksperymentem, zawsze przecież obarczonym ryzykiem. Jest nie do podobania, a do przeżycia.
Słuchanie tej płyty w domu czy na koncercie (a album jest zapisem koncertu) jest jak jednorazowy seans. To też ciekawy zabieg – w czasach dewaluacji płyt, w czasach plejlist, które mogą się nigdy nie kończyć, nieskończenie zapętlać, w ekspandującej masie tworzyć narastające sprzężenie, od którego wybawieniem będzie tylko dźwiękowy koniec świata, może właśnie w tych czasach warto nagrywać płyty jakby o motylim żywocie, które są do jednokrotnego posłuchania. Raz, a dobrze. Raz, a z uwagą. Raz, a powinno wystarczyć. A kiedy cykl księżycowego kalendarza zamknie się, wskazówka znów dojdzie do zera, wtedy można posłuchać drugi raz...
Podsumowując, „Nigunim” mogą wydawać się płytą trudną, część słuchaczy oczekująca bardziej konwencjonalnej interpretacji nigunów może odejść od niej z niechęcią. Wywala ze strefy komfortu i zmusza do głębokiego zaangażowania ucha oraz cierpliwości. I ja też, trzeba przyznać, nie okazałem się typem idealnego słuchacza, w dwóch-trzech miejscach poczułem jakieś zagubienie, związane chyba, że tak powiem, z pewnymi szarymi dla mnie polami w pulsie dramaturgii w częściach drugiej i trzeciej, bo podzieliłem ją sobie „sonatowo” na cztery części. Ale zapewne jest to kwestia indywidualnych przyzwyczajeń, ponieważ jak wiadomo, parafrazując Charmsa, „człowiek na cztery części się dzieli: broda, oczy i siedem rąk”. Tak czy owak na końcu poczułem reintegrujący wymiar tej muzyki, poczułem tikkun.
Trudno mi ocenić ten album. Ocena osobista, zawsze będzie odbierana jako mniej lub bardziej obiektywizująca. A to trochę mija się z celem. Na pewno mogę najnowszą płytę Bastardy, jako wyznawca współczesnej awangardy tradycji i avant-folku, serdecznie i z nieodłącznym ryzykiem polecić.
Remek Hanaj
Bastarda
"Nigunim"
Multikulti Projekt 2020
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.