Święte miejsce za wsią Jabłonna Druga, na tzw. Wólce (Lubelszczyzna). Zdjęcie zrobione za pomocą historycznych technik fotograficznych. Fot. Marcin Sudziński
Najpierw śpiewaliśmy pieśni maryjne, nowe i stare, z książeczek, śpiewników i z głowy. Im bliżej mszy, tym więcej dołączało głosów. Kto nie śpiewał – rozmawiał, stojąc z boku. O tym, że na poświecenie pól dwa tygodnie temu przyszło ze wsi tylko kilka osób, że kamień z odciśniętą w nim stopą Jezusa został stąd ukradziony dwa razy. Że nie tylko ten kamień, ale i ziemia ma niezwykłą moc uzdrawiania, o czym przekonało się setki osób, pielgrzymujących tutaj przed laty w tym właśnie dniu – w święto Wniebowstąpienia Pańskiego, by uprosić cud uzdrowienia dla siebie lub kogoś bliskiego. Chorzy zakopywali się więc w ziemi, czasem po szyję. Długa i bogata jest historia tego miejsca, i choć została częściowo opisana w kronice parafii Bychawka, znana jest przede wszystkim z przekazywanych przez lata opowieści mieszkańców, naocznych świadków wszystkiego, co się tutaj wydarzyło.
„Car derewo” – święte drzewo we wsi Wieżyca na Polesiu Równieńskim (Ukraina). Fot. Oleksiy Nahornyuk
„Bożak”, „Boże Miłosierdzie” – to inne funkcjonujące w okolicy nazwy tego święta, mnie najbardziej ujęły jednak „Krzaczki”. Proste, jak z dziecięcego wierszyka. Za tą językową niewinnością skrywa się jedna z najbardziej chyba wytęsknionych przez ludzkość sytuacji, czyli bliskość i dostępność sacrum – środka świata, gdzie możemy doświadczyć duchowej przemiany i upragnionego uzdrowienia. Cielesna część człowieka domaga się dowodu, śladu, znaku. Dobrze, żeby był widzialny i wyraźny. Jeszcze lepiej, jeśli jest spektakularny. Daje wtedy nadzieję tym, którzy być może stracili ją już wielokrotnie, czekając latami na cud.
Ten bywa wielkim wydarzeniem. Czasem jest czymś niezauważalnym, odczuwanym tylko przez osobę, która go właśnie doświadczyła. Z tej perspektywy niewielka jest różnica pomiędzy obrzędowością chrześcijańską, a wcześniejszymi wierzeniami i praktykami, poprzez które ludzie szukali tych samych doznań i doświadczeń. Czy jest to król, pielgrzymujący ze złotą figurką do Grobu Świętego, by ją tam ofiarować i prosić o uzdrowienie swojego nieuleczalnie chorego dziecka, czy mężczyzna w średnim wieku, przybywający do ceglanej kapliczki na wzgórzu z wiarą, że zniknie wreszcie dotkliwy ból zmiażdżonej w młodości ręki – obydwaj muszą trafić na odpowiedni czas i miejsce, w którym może wydarzyć się to, co w potocznej logice wydaje się niemożliwe.
„Widok leżących, ziemią przysypanych dzieci i starszych, oraz ich rodzin, karmiących owych chorych i modlących się nad nimi, przenosi nas mimowolnie w jakieś mroki średniowiecznych praktyk lekarskich. Odjeżdżający lud łamie na drogę gałęzie lipowe, które zaparzają w domu dla chorych na reumatyzm. Wokoło liczne kramy jarmarczne i zgiełk jak na jarmarku”. Czujemy podskórnie, że narrator, który w 1930 roku przyjechał do Jabłonnej, żeby zobaczyć lub poczuć opowiadane przez innych osobliwości nie bardzo ufa w skuteczność i prawdziwość tego, co widzi. Nie wiadomo, czy przemiany i cuda dokonują się w ciszy i skupieniu, czy w zgiełku, podczas tłumnego spotkania ludzi. Nie ma na to „przepisu”, a świadectwa są bardzo różne. Podobnie jak ich duchowe i społeczne konsekwencje: bywa, że na takim miejscu powstaje wielki pielgrzymkowo-turystyczny „kombinat”, ale zdarza się też, że ono – coraz rzadziej odwiedzane – cichnie, zamiera, zarasta. A potem nagle odżywa po latach.
Wiele jest na świecie miejsc, gdzie wedle lokalnych wierzeń i legend nocowała Matka Boska, drzew, pod którymi przysiadywali na chwilę i opatrywali zmęczone wędrówką nogi święci, gdzie odpoczywał Jezus. Bardzo często znajdują się na górach, które stają się z biegiem lat miejscami pielgrzymek, stawia się tam krzyże, buduje kapliczki, kościoły i klasztory. Jeszcze częściej można je znaleźć (albo właśnie nie znaleźć lub znaleźć z trudem) w miejscach niepozornych, niczym się nie różniących od innych, sobie podobnych: skraj lasu, kręta droga, niewielki strumyk. Przyzwyczajeni jesteśmy, że ma to być charakterystyczne źródełko, kapliczka na rozstaju dróg, wielki kamień w środku pola albo co najmniej rosnące korzeniami do góry drzewo, jak cudowna lipa w Piotrawinie nad Wisłą, miejscu związanym z kultem św. Stanisława Biskupa. Lubię tę zwyczajność i przede wszystkim wielość tych samych cudownych artefaktów, zdarzeń i miejsc, które – będąc unikalnymi – wciąż się powtarzają, w nowych odsłonach i okolicznościach. Chyba tylko ludowa religijność nie nosi w sobie nawet śladu kłopotliwego dysonansu, wynikającego z faktu, że pewne wielkie zdarzenia historii świętej mają miejsce w dziejach ludzkości tylko raz. Bo przecież powtarzają się cyklicznie, w każdym kolejnym roku liturgicznym.
Gdzieś na Polesiu. Fot. Oleksiy Nahornyuk
Niezwykłe było też kazanie odprawiającego Mszę Świętą księdza. Pełne szacunku do historii, tradycji i ludzkich opowieści, jako równoważnych do źródeł pisanych świadectw cudów. „Mam nadzieję, że nie przyjechaliście tutaj podtrzymywać tradycji” – powiedział na zakończenie. Wiele lat temu pewnie zareagowałabym na takie słowa zdziwieniem, wiedząc z doświadczenia, z jakim wysiłkiem i determinacją wiąże się nieraz podtrzymywanie tradycji i pielęgnowanie pamięci. Szybko dotarło do mnie, co miał na myśli. Poczułam spokój i zachwyt.
Opuściliśmy wzgórze późnym wieczorem. Zanim wsiadłam do auta, urwałam lipową gałązkę.
PS.
Dziękuję Klaudii Klimek, Ignacemu Wawrzyckiemu i pozostałym członkom i członkiniom Regionalnej Grupy Obrzędowej z Krzczonowa za podzielenie się tą niezwykłą historią i za zaproszenie na uroczystość, którą reaktywowali po wielu latach przerwy. Ostatni raz miała miejsce jeszcze przed ich przyjściem na świat.
Cytowany w tekście fragment pochodzi z opisu Krzaczków autorstwa Beaty Januszek.
Ewa Grochowska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.