Miłość
„Człowiek śpiewa, bo się zakochał” – natrafiłam kiedyś na takie słowa Stanisława Fijałkowskiego, śpiewaka z Chrzanowa na Lubelszczyźnie. Znałam go i nagrywałam jego wykonania pieśni, spotykaliśmy się wiele razy na różnych warsztatach i festiwalach. Miał wiele do opowiedzenia i zaśpiewania, ale zostawiał przestrzeń dla innych, umiał być z boku, w tle. Wysoki, postawny, przystojny, w młodości podobno zadziorny i impulsywny. Miał w sobie ogromne pokłady liryzmu i delikatności. Kiedy wracam do jego nagrań (zmarł w 2012 roku) i słucham głosu o barwie, którą trudno pomylić z kimkolwiek innym, ogarnia mnie zachwyt, błogość i lekkość. Uczył się pieśni od matki i innych kobiet, czasem żartowano z niego, że śpiewa „po babsku”.
Czy można podzielić sam akt śpiewania i pieśni na kobiece i męskie? Często pojawia się to pytanie na warsztatach śpiewu, po koncertach, w rozmowach z ludźmi o różnych przekonaniach i upodobaniach estetycznych. Bywa ono też zadawane po prostu technicznie, z chęci wykonawczego dopasowania się do narracji i wymowy tekstu. Ale idzie za tym pewna filozofia, a zawartość emocjonalna rodzi egzystencjalne wręcz pytania: czy mężczyzna dobrze wyśpiewa kobiece troski? Czy kobieta wiarygodnie wyrazi męski żal? A może dopiero wtedy – zaśpiewane na odwrót – wybrzmiewają w pełni?
Śpiewak Iwan Bondarko ze wsi Perebrody na Polesiu Rówieńskim. Podobnie jak Stanisław Fijałkowski śpiewał lirycznie, sugestywnie i przejmująco, niezależnie od tematu czy historii bohatera/bohaterki pieśni.
Na podobnej zasadzie nie ma też chyba miłości specyficznie „kobiecej” i „męskiej”, jeśli chodzi o wyraz, sposób okazywania, poetykę mówienia o niej, niezależnie od tego, do czego przyzwyczaiła nas popkultura i wielkie, mityczne sagi ludzkości. Im dłużej doświadczam miłości i sama ją okazuję, tym bardziej czuję, że to coś jeszcze innego, nie związanego z płcią, kulturą, historią ludzką. Jest ulotne, oderwane od definicji i sztywno ustalonych kryteriów, nienazywalne. Bardziej wierzę tym, którzy nie potrafią okazywać miłości, albo robią to niezdarnie i popełniają gafy, niż wystudiowanym gestom, powtarzalnym schematom i innym „pewniakom”, które zagwarantują tak zwane powodzenie w miłości. Nie jest to teoria, przy której będę się upierać i w zasadzie nie wymyśliłam jej sama, a jedynie wywnioskowałam z wiejskich pieśni i przekazów. Latami wsączały się w moją wrażliwość, rezonowały z nią, aż w końcu wzięłam je za swoje.
I jeszcze tak zwana „miłość ludowa”: chyba żaden z obszarów ludowości i folkloru nie jest obciążony taką ilością stereotypów, jak ona. Choćby ten pierwszy z brzegu obraz, niestety wręcz kanoniczny: dorodny parobek goni wokół stogu siana rumianą dziewczynę o bujnych (wybiórczo oczywiście) kształtach, w zadartej sukience i rozchełstanej haftowanej koszuli. Do tego koniecznie rubaszne, niezbyt wysmakowane przyśpiewki, pełne dosadnych i niezgrabnych językowo określeń, które zresztą mają zazwyczaj niekoniecznie ludowe pochodzenie. Od dawna zastanawiam się, co i kiedy się wydarzyło, że taki obraz w ogóle się przyjął i wygodnie rozsiadł w zbiorowej wyobraźni. Nie jest łatwo znaleźć język dla wyrażenia uczuć i spraw zarówno duchowych, jak i cielesnych, ale mam wrażenie, że to właśnie w starych wiejskich pieśniach możemy znaleźć prawdziwe – bo niedosłowne – opisy uczuć. Może ten szczególny rodzaj wrażliwości jest sprawą pokoleniową? Dawniej ludzie byli bardziej powściągliwi w słowach, szanowali je, doceniali i czuli ich właściwy ciężar. Jeśli przeklinali, to na całego. Jeśli mówili lub śpiewali o miłości, zmysłowości, stracie czy rozpaczy to używali zazwyczaj niezwykłej urody wizji poetyckich. Nie wiem.
Prawdziwie erotyczne przyśpiewki jakie znam (kolekcjonuję je, więc przejrzałam i prześpiewałam ich setki) są wysmakowane, delikatne, o rozbudowanej metaforyce, liryczne jak pieśni Stanisława Fijałkowskiego.
Zdjęcie z albumu rodzinnego Karoliny Cackowskiej. Archiwum terenowe Ewy Grochowskiej
Późne lato, siedzimy przed domem. Ona w niebieskiej bluzce, podbijającej kolor oczu, on w codziennym ubraniu, robił przed chwilą coś w obejściu, przysiadł się na chwilę do naszego kobiecego grona. Nie wiadomo kiedy opowieść zeszła na wojnę (może dlatego i mnie początek września przypomniał teraz tę scenę). I nagle pojawiła się nie wiadomo skąd ta chusteczka: mała, kieszonkowa. Kupna – z cienkiego płótna, z nadrukowanym niebyt ozdobnym, geometrycznym „męskim” wzorem. Moi rozmówcy pobrali się bardzo młodo, niedługo potem wybuchła wojna. Jego wcielono do armii, zabierając im ze wspólnego życia kilka lat. Na pożegnanie N. dała mu tę właśnie chusteczkę, włożył ją do zapinanej na guzik górnej kieszeni munduru i nie wyjmował nawet podczas prania, co zresztą rzadko się zdarzało. Kiedy został ranny, w szpitalu polowym na szczęście nie wyrzucono jego bluzy, dopóki nie wrócił do sił i przed ponownym wyruszeniem na front nie dostał w nowej.
W drodze powrotnej, już niedaleko domu – może ze trzy dni pieszej wędrówki – postanowił ją wyprać. Cudem zdobył miskę, mydło i gorącą wodę. Namoczył w niej chusteczkę, która po prostu się w tej wodzie rozpuściła na drobne włókienka.
– Byłem na froncie, w okopach, zdobywałem Berlin. Widziałem straszne rzeczy – zakończył opowieść. – Ale rozpłakałem się dopiero wtedy.
„A ja konia pasałam, przyjechał kozak ukochany. I pierścionek ofiarował, oświadczył się, żoną nazwał, obejmował i całował”, Marija Prymaczenko (1909-1997), gwasz na papierze, 1992
Bardzo lubię tę opowieść, jest jak z piosenki, zresztą tytuł całego tekstu zapożyczyłam właśnie stąd. Choć realistyczna, to trochę sentymentalna, poruszająca się na granicy spraw, o których zazwyczaj albo się wcale nie rozmawia, albo je „przegaduje”. Dużo mam takich historii ludzkich w swoich zapiskach i nagraniach, rejestruję je albo zapamiętuję podczas nagrań terenowych, spotkań rodzinnych i przyjacielskich, przy rożnych okazjach. Są w tym zbiorze także te bardziej przyziemne, codzienne, zwyczajne, nie zatrzymujące uwagi nawet na chwilę. Zamyślamy się wtedy, przekładamy kartkę, przesuwamy dalej nagranie.
A przecież opowiadają o tym samym.
Wiele razy użyłam w tym tekście słów i wyrażeń: „chyba”, „czasem”, „być może”, „najczęściej”, „zazwyczaj”, „ale” i kilku innych. Dużo umościło się w cudzysłowach, jakby ich znaczenie było z gruntu niejednoznaczne i umowne. Zaczęłam to poprawiać podczas redagowania tekstu i przypomniałam sobie moją pierwszą miłość. A potem kolejne. Zajrzałam w głowie do tekstów pieśni i zasłyszanych historii. Nic tutaj nie jest pewne i raz na zawsze ustalone, historie się powtarzają, choć nie dublują. Różne są konteksty, obrazy i konkluzje. Śliski to temat, łatwo go uprościć, ośmieszyć, zbagatelizować. Trochę jak gołębie, które w pieśniach są także symbolem duszy, nie tylko zakochanych par i „ckliwej” miłości.
„Pojechaliśmy do Opoczna po buty do ślubu. W pewnym momencie Janek wziął mnie za rękę i mówi: chodź Franiu, zrobimy sobie zdjęcie u fotografa, bo ten dzień się już nigdy nie powtórzy” – opowiadała moja babcia. Na zdjęciu (zrobionym wtedy): Franciszka i Jan Biskupowie (1946).
Spojrzyj ty dziewczyno, ile gwiazd na niebie
Tylem ja dróżeczek wydeptał do ciebie
*
Nie chodź Jasiu tędy, którędy ja poszła
Bo za moim śladem drobna rutka wzeszła
*
Moja kochaneczka kiejby przepióreczka
Ona mi nie powie marnego słóweczka
I jeszcze ta, moja ulubiona:
O coż ci dziewczyno, o cóż ci tu chodzi
Jak się pochmurało, to się rozpogodzi
Ewa Grochowska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.