Siemieniec pod wieloma względami stanowi unikat w polskiej tradycji, wykonywany był w układzie korowodowym, łańcuchowym. Ma ścisłą formę metrorytmiczną, prostą, ale specyficzną, zawierającą nieoczekiwane, nietypowe u nas przeakcentowanie, co skutkuje wrażeniem bezustannie gubionego i zaraz znów odnajdywanego pulsu. W towarzyszącej tańcowi przyśpiewce szczególnie akcentowana jest wbrew prozodii ostatnia sylaba w każdym wersie.
Tańczący tworzą jeden organizm taneczny, jeden łańcuch, prowadzony przez przewodnika, każdy trzyma swojego poprzednika w pasie, za portki, za kapotę czy za pasek itp. Pierwszy stara się dogonić ostatniego. Podstawowym zadaniem tancerzy jest niedopuszczenie do zerwania wijącego się w różne strony węża.
Siemieniec chłopcy/panny siemieniéc,
Dajcie czapeczkę za wieniéc.
Ani czapeczki, ni wieńcá,
Tańcujcie chłopcy/panny siemieńcá.
Tańczący tworzą jeden organizm taneczny, jeden łańcuch, prowadzony przez przewodnika, każdy trzyma swojego poprzednika w pasie, za portki, za kapotę czy za pasek itp. Pierwszy stara się dogonić ostatniego. Podstawowym zadaniem tancerzy jest niedopuszczenie do zerwania wijącego się w różne strony węża. Jednocześnie muszą obserwować uważnie przewodnika i wykonywać różne zadania przez niego wyznaczane, w których powaga występuje w masce komicznej i vice versa.
Żyranik stawia w swoim tekście (opublikowanym jak i tekst Dekowskiego w "Łódzkich Studiach Etnograficznych") szereg odważnych przypuszczeń, np. o korzeniach siemieńca w klubach męskich starej Europy plemion, czy nawet w matriarchacie oraz o koneksjach ze starożytną Grecją. Być może kiedyś ktoś podejmie się ich weryfikacji.
Siemieniec jest słabo opisany, zanikł przed II wojną i tańczony był w tej lub zbliżonych postaciach jedynie na obszarze między Łodzią a Radomskiem, Sieradzem a Tomaszowem Mazowieckim. Być może obszar ten był szerszy, jednak zdani jesteśmy na badania terenowe jedynie dwóch etnografów: Bogdana Żyranika (lata 1930-te) i Jan Piotra Dekowskiego (lata 1950-te).
Zwany jest też siemieńcem parobczańskim, ponieważ najczęściej wg badań Żyranika, którego informatorami bywali ludzie urodzeni w poł. XIX wieku, był to ekskluzywny taniec męski, tańczony forsownie w zamkniętej na cztery spusty karczmie. Jego uczestnikami byli starsi kawalerowie, parobczaki, jedynie przodownik, prowadzący, zwany w Dobroniu "łbem", był nieco starszym od nich żonkosiem.
Badania Dekowskiego pokazują, że w swojej schyłkowej fazie siemieniec miał kontekst matrymonialny i związany był z wykupem, podobnie jak podkoziołek, a także, że tracił już powoli obrzędowy charakter, zbliżając się do zabaw tanecznych typu foter czy mietlarz. Oraz, że tańczyły go na równi panny razem z kawalerami. Jego układ choreograficzny był w związku z tym nieco inny, zachował się krok, ale trzymano się za obydwie ręce, tworząc chętnie także koło, oprócz węża.
Pierwotny kontekst simińca jak wskazuje Żyranik, na podstawie swoich wcześniejszych o 20 lat i rozleglejszych badań terenowych, był jednak inny. Związany był z rokiem obrzędowym, płodnością i magią wegetacyjną, a poprzez swoją ekskluzywność męską także z inicjacją starszej kawalerki. Przodownik wyznaczał reszcie różne trudne i karkołomne, łatwe, ale dziwne i śmieszne śtuki do wykonania, z pasem lub miotłą w ręku oceniał na bieżąco sprawność uczestników korowodu – leniwych lub źle wykonujących zadania "chędożył mietłą". Bił zwłaszcza tego, który już nie mógł tańczyć, kto się przewrócił: "mietłą go po dupie i wstawaj dalej!". Wszystko działo się w dziwnym, złamanym rytmie, który z dzisiejszej perspektywy patrząc przydaje obrazowi korowodu efektu poklatkowego.
Trwało to długo, nawet i dwie godziny, karczma była zamknięta, nikt z zewnątrz nie miał wstępu, ale też nikt z tańczących, bywało, że solidnie bitych, nie mógł opuścić zgromadzenia. "Czy pamięta pan siemieńca? Cy pamintom?! A bo mało mi się mietlichem dostało?". Tańczony w takiej formie i w takich warunkach siemieniec wyzwalał skrajne biegunowo emocje przeżywane intensywnie i w swojej psychofizycznej całości.
Żyranik stawia w swoim tekście (opublikowanym jak i tekst Dekowskiego w "Łódzkich Studiach Etnograficznych") szereg odważnych przypuszczeń, np. o korzeniach siemieńca w klubach męskich starej Europy plemion, czy nawet w matriarchacie oraz o koneksjach ze starożytną Grecją. Być może kiedyś ktoś podejmie się ich weryfikacji. Nie ulega natomiast wątpliwości związek siemieńca z ostatkowymi przebierańcami i pochodami maszkar, obrzęd wyprawiano często na zakończenie kolędowania z turoniem i niedźwiedziem.
Podstawowy związek z kultem zmarłych wprowadza już sama nazwa tańca/obrzędu. Otóż siemieniec oznacza jadło w ogóle, a polewkę zawierającą mleko wyciśnięte z nasion konopii w szczególności (notabene czeskie semenec to konopie). Jedzenie było nieodłączną częścią tego obrzędu, a także odurzanie się, co zapewne pomagało przetrzymać ten środowy wieczór. Środowy bo zwykle odbywał się on w środę popielcową, rugowanie go przez duchowieństwo spowodowało na początku przeniesienie siemieńca na wtorek, a z czasem przyczyniło się do zaniknięcie zwyczaju.
Tańczenie lub/i skakanie w tym właśnie czasie "na konopie", także na len, a rzadziej na owies, miało zresztą szerszy zasięg, jednak jako domena kobiet. Notowane było np. na Lubelszczyźnie, wspominały o tym chociażby Anna Malec czy Józefa Pidek z Bychawki, która nawet do słów "tańcują baby cały dzień, to na konopie, to na len" podała melodię, będącą bardzo bliskim wariantem siemieńca.
Siemieniec oznacza jadło w ogóle, a polewkę zawierającą mleko wyciśnięte z nasion konopii w szczególności (notabene czeskie semenec to konopie). Jedzenie było nieodłączną częścią tego obrzędu, a także odurzanie się, co zapewne pomagało przetrzymać ten środowy wieczór. Środowy bo zwykle odbywał się on w środę popielcową, rugowanie go przez duchowieństwo spowodowało na początku przeniesienie siemieńca na wtorek, a z czasem przyczyniło się do zaniknięcie zwyczaju.
Jak wspomniałem siemieniec jako taniec przyjął się na zabawach organizowanych w ramach ruchu domów tańca. Nie jest jednak tańczony często, raczej wtedy kiedy wspólnota tańczących jest większa, więzy między nimi silniejsze. Można powiedzieć, że kiedy nie jest traktowany jako li tylko zabawa, staje się się czymś w rodzaju seansu, ujawnia jakąś część swojej dawnej obrzędowej mocy. Mam w pamięci dwie takie sytuacje siemieńcowe, w których brałem czynny udział. Posługując się autocytatem z artykułu "Tabor. Nieco hermeneutyczne uwagi o powrocie do tradycji" przywołam jedną z nich, która miała miejsce na Taborze w Szczebrzeszynie w 2008 roku.
"Po godzinie 1.00 w nocy, kiedy w jurcie pozostało około 30 najwytrwalszych uczestników zabawy zdarzyło się, że w czasie siemieńca tancerze w uformowanym korowodzie nie mogli przestać tańczyć (a muzycy grać). Dla wielu spośród tańczących była to już trzecia godzina zabawy (przerywanej tylko czasem na papierosa, piwo czy pogawędkę), a mimo to taniec zyskał bardzo na sile, wyrazie, dynamice, energii, specyficzny rytm siemieńca zaznaczany był tupaniem. Tymczasem, jako że tupanie niosło się w nocnej akustyce daleko, przyjechała zawiadomiona przez kogoś policja. Minęło jednak dobrych parę minut, zanim ktoś z obserwatorów zabawy zdecydował się wejść do jurty i zawiadomić o sytuacji jednego z muzyków (jednocześnie organizatora), a ten też dopiero po jakimś czasie przerwał grę (reszta kapeli grała dalej), aby spotkać się z patrolem. W czasie krótkiej rozmowy policjanci sprawiali wrażenie zdetonowanych, widząc świetną, uporządkowaną i kontrolowaną zabawę, a nie rozróbę, ograniczyli się do lakonicznego "proszę ciszej". Komunikat ten został przekazany do jurty. Jako, że istotą siemieńca jest wykonywanie przez tańczących rozmaitych zadań ruchowych, które dyktuje fantazja prowadzącego, ten (a był nim Jacek Hałas) zdecydował, że dyspozycja policji będzie kolejnym zadaniem w siemieńcu. Muzycy mieli grać, a tancerze tańczyć najciszej jak potrafili. Chwilowe ustanie tańca (na czas przekazywania słów policjantów) zaś nie było przerwą, lecz pauzą performatywną, po której taniec stał się jeszcze bardziej sugestywny niż poprzednio, powstał nowy układ, w którym cisza była centrum dla wszystkich innych dźwięków, kapela grała jakby była gdzieś daleko, a dla zachowanej tej samej energii ruchu oddechy tańczących i skrzypienie desek w podłodze stały się wzmacniającym dodatkowo kontrapunktem".
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.