Wtedy i teraz wielu zadawało sobie pytania – jak to się stało, że 13 kwietnia 1967 roku koncertował zespół zza żelaznej kurtyny, niezależny, nieokiełznany... wręcz „śmierdzący zachodnią, kapitalistyczną zgnilizną”. Jak mówi znana dziennikarka Maria Szabłowska, szczęśliwa uczestniczka jednego z tych dwu koncertów, w rozmowie z Anną Kruszyńską:
"To absolutnie było zjawisko socjologiczne, a wręcz powiedziałabym, że było ono w jakim sensie polityczne. Ludzie, którzy przyszli na ten koncert, którzy w jakiś sposób wywalczyli, wystali te bilety, czuli, że jakieś ich marzenie się spełniło. Ja sama się tak czułam – że nagle znalazłam się w oazie wolności, że to moja muzyka i nikt się nie wtrąca, nie mówi, jak grać, śpiewać. To dla nas było prawdziwe. Nagle odkryliśmy własny świat przez nikogo niekontrolowany, niecenzurowany. Jak już Stonesi zaczęli grać i śpiewać, to oczywiście robili na scenie, co chcieli, nikt im nie mógł czegokolwiek zakazać. Już wcześniej wiedziałam, że ta muzyka daje człowiekowi wolność i ucieczkę od rzeczywistości, ale to był tego namacalny dowód".
Wydarzenie to było czymś "totalnie" niesamowitym, trudnym do pojęcia, niewyobrażalnym... tych epitetów można mnożyć wiele, ale prawdą jest, że wielu było zaskoczonych takim obrotem sprawy. Cała historia obrosła wieloma legendami, a w mediach często jest przerysowywana. Nawet sami Stonesi w kilku wywiadach opowiadali różne dykteryjki o chęci łączenia Zachodu ze Wschodem i pokonywania barier politycznych. W wywiadzie dla "Melody Maker", Mick Jagger tak to opisywał:
"Przyjazd do Polski był naszym pomysłem - chciałem, żeby tamtejsze dzieciaki miały szanse nas usłyszeć. Nie rozumiem, dlaczego połowa Europy miałaby być wyłączona. Było wiadomo, że finansowo nam się to nie opłaci, ale to dopiero początek. Myślę, że za parę lat nasze płyty będą tam w sprzedaży. Kiedy wyprowadzaliśmy się z hotelu w Warszawie, zauważyliśmy, że nasz rachunek hotelowy wyniósł dokładnie tyle samo, co nasza gaża za koncerty w tym mieście".
Prawdą jest, że warszawskie koncerty wpisywały się w 23. trasę koncertową tego zespołu. W większości przypadków takie trasy mają na celu promowanie kolejnego "krążka" lub nawet kilku z nich. Nie inaczej było i w tym przypadku, bo całość promowała album "Between the Buttons" oraz single "Let's Spend the Night Together" i "Ruby Tuesday". Trasę zaczęli 25 marca w Helsingborg w Szwecji i przez RFN, Austrię, Włochy i Francję 12 kwietnia wylądowali w Warszawie. Po koncertach u nas odwiedzili jeszcze Szwajcarię, Holandię i Grecję. Wielu twierdzi też, że koncerty w Warszawie możliwe były tylko dzięki temu, że Moskwa zrezygnowała ze swoich. Nigdzie jednak nie można znaleźć na tę legendę odpowiednich dokumentów... ale jak to bywa z legendami – ta przynajmniej czyni z nas awangardę wśród krajów demokracji ludowej.
Co do promowania płyt w Polsce – z punktu widzenia biznesu nie miało to żadnego sensu – u nas tych płyt nie było w normalnej sprzedaży. Tylko nielicznie mogli cieszyć się z ich posiadania, bo dobry wujek czy kochana ciocia przysłali z Zachodu. Stonesi o tym wiedzieli i dlatego też przywieźli ze sobą pokaźną liczbę swoich płyt i rozdawali je młodym ludziom: "Zespół był tak zbulwersowany tym, co opowiedział ich management obserwujący zamieszki, że po koncercie muzycy zabrali z hotelu kilka kartonów płyt i, gdy tylko widzieli na ulicy grupy młodych ludzi, zwalniali i rzucali im cenne winyle. Rozdali w ten sposób około 100 płyt" (z archiwów Polskiego Radia). Na ile ta relacja jest prawdziwa trudno stwierdzić, ale wpisuje się w ogólną atmosferę tamtego zdarzenia.
Inne "cudowne" teorie związane były także z honorarium za te dwa koncerty. Znalazły się i takie relacje, że zapłatą były wagon lub nawet dwa wagony wódki. To o tyle niemożliwe, że Stonesi jechali w dalszą trasę, a transport takiej zapłaty tez kosztowałby krocie – choćby cła na granicach i opłata za transport statkiem na Wyspy. Możliwe jednak jest, że ogólny koszt tych dwu koncertów równał się ze standardowym przelicznikiem w krajach komunistycznych, gdzie często wszystko przeliczano na liczbę butelek wódki. Zapewne tak właśnie było.
Wiele krąży też opowieści o rozruchach i przepychankach z Milicją Obywatelską. Prawdą jest, że przed Salą Kongresową zgromadziły się tłumy młodych ludzi i jak to w takich przypadkach bywa, ktoś kogoś popchnął, szturchnął, ktoś inny odsunął się i tłum zaczął "falować". Widać to także na krótkiej filmowej relacji Polskiej Kroniki Filmowej – wraz z nieodzownym „pouczającym” komentarzem w duchu prawdziwie socjalistycznym. W Kongresowej, kompletnie nie przygotowanej do tak głośnych i ekspresyjnych koncertów, było ponoć około 5000 osób, a sala przecież miała miejsca jedynie dla 2500 widzów. Tych 5000 jest liczba określającą wrażenia szczęśliwców, którzy na koncerty dostali się dzięki oryginalnym biletom.
Bilety rozprowadzane były specjalnym systemem dystrybucji – tzw. kanałami z klucza partyjnego. Wielu widzów to były "dzieci partyjniaków", wielu tez to działacze młodzieżówki socjalistycznej – ZMS. Byli także i tacy, którzy za swoje bilety płacili krocie u tak popularnych w socjalistycznej ojczyźnie "koników" - bo oprócz tych, którzy chcieli posłuchać, byli też tacy, którzy chcieli zarobić.
PP