Aby na te pytania odpowiedzieć, na początek przypomnijmy sobie, czym był polski komunizm. No i co znaczył wówczas termin "wybory".
To prawda: "dojrzała", a tym bardziej późna PRL, różniły się wyraźnie od tej z czasów stalinizmu. Komunistyczny totalitaryzm stopniowo się rozkładał. Malało realne znaczenie ideologii marksizmu-leninizmu. Młoda Gwardia stała się nazwą spółki założonej przez aparatczyków z Komitetu Centralnego PZPR. System stracił też wcześniejszą zdolność do organizowania i aktywizowania mas. Maszerujący w pochodach i bijący produkcyjne plany "człowiek z marmuru" zmieniał się w strajkującego, protestującego i bitego "człowieka z żelaza". "Proletariackie masy" stały się w oczach władzy - by zacytować niedawne zwierzenia ówczesnego rzecznika komunistycznego rządu Jerzego Urbana - "demagogiczną dziczą", której aktywność, także siłą, utrudniano.
W ten sposób reżim upodobniał się do "zwykłej" dyktatury. Nie była to jednak typowa dyktatura czasów kapitalizmu, w której autorytarna władza polityczna działa w warunkach gospodarki rynkowej. Z racji prymatu polityki nad ekonomią dyktatura ta przypominała nie tyle autorytaryzm, co XVIII-wieczny absolutyzm. Była jego anachroniczną, bo XX-wieczną, odmianą. Wersją uwzględniającą realia cywilizacji industrialnej: rolę przemysłu i znaczenie jego tak licznych pracowników. Stąd rozbudowana, hierarchiczna struktura zarządzania gospodarką. Stąd specyficzny charakter zakładów pracy: nie tyle przedsiębiorstw nastawionych na zysk, ile specyficznych urzędów ds. wytwarzania. Stąd wreszcie formuła ówczesnych związków zawodowych, jako odgórnie kontrolowanych organizacji dla pracowników, de facto - pomocniczych urzędów ds. socjalnych (wcześniej - w fazie twardszego totalitaryzmu - także organów służących komunistycznym władzom jako transmisja do mas).
O demokracji (i tej obywatelskiej, i pracowniczej) rzecz jasna mowy nie było. Proces zwany wyborami sprowadzał się do rytuału jawnego wrzucania kart bez skreśleń do urn. Obecność - w zasadzie obowiązkowa. O składzie socjalistycznego sejmu decydowało w praktyce kierownictwo partii komunistycznej.
W polskim wydaniu ów komunistyczny absolutyzm był względnie miękki (stanowiliśmy - wedle ówczesnego żartu - najweselszy barak w obozie). Pod presją społeczeństwa skupionego wokół Kościoła (później - organizującego się także w sferze pracy) wykształciły się nieoficjalne mechanizmy nieodparcie kojarzące się z czasami monarchii stanowej. "Socjalistyczne stany", walcząc o autonomię i prawa, uzyskały de facto prawo do czynnego oporu i zawierania umów z władzą (początkowo niepisanych, później - otwarcie negocjowanych, jak w sierpniu 1980 roku).
Komunistyczny władca i dominujący stan (nomenklatura) przeciwdziałały temu procesowi, korzystając z instrumentarium władzy dyktatorskiej (policyjnej inwigilacji, także interwencji wojska). Równocześnie próbowały dostosowywać nieefektywny system do wyzwań współczesnej cywilizacji. W czasach Gierka - ściągając nowoczesne technologie. W czasach Jaruzelskiego - sięgając do doświadczeń oświeconego absolutyzmu i zachodniego autorytaryzmu. Próbowano usprawniać aparat państwa, zwiększać rolę prawa (to wtedy utworzono Trybunał Konstytucyjny i urząd Rzecznika Praw Obywatelskich). Wzorem bonapartyzmu skorzystano (w roku 1987) z instytucji plebiscytu.
Żadna z tych prób nie przyniosła jednak powodzenia. Stąd krok następny - plan kontrolowanej prywatyzacji gospodarki poprzez wyłonienie z komunistycznego establishmentu klasy przedsiębiorców (a więc - uwłaszczenie nomenklatury) przy równoczesnym zachowaniu przez ów establishment politycznej dominacji nad aparatem państwa. Centrum władzy miało zostać przeniesione do urzędu prezydenta. Społeczeństwu oferowano udział w prywatyzacji i nadzieję na obficie zastawiony stół, części opozycyjnych liderów - kooptację do odgórnie obsadzanych instytucji władzy. Odrzucano legalizację Solidarności i możliwość demokratycznych wyborów.
Celem owego planu (dopracowywanego przez doradców gen. Jaruzelskiego) było - jak widać - przekształcenie słabnącego, komunistycznego absolutyzmu w nowocześniejszy, pokomunistyczny autorytaryzm.
Narastająca presja społeczna (w tym - kolejne fale strajków z 1988 roku), pogarszający się stan gospodarki i nowe sygnały płynące z Moskwy sprawiły, że władze zdecydowały się ostatecznie na okrągłostołowe spotkanie z liderami opozycji. Na uzgodnionej liście politycznych reform znalazły się legalizacja Solidarności, wolne wybory części (mniejszości) członków sejmu i całego senatu, silna prezydentura (zarezerwowana dla gen. Jaruzelskiego), potraktowanie zmodyfikowanej konstytucji jako realnego regulatora życia publicznego.
Obie strony porozumienia zachowały jednak - podobnie jak w "stanowych" porozumieniach z sierpnia 1980 roku - odrębny, jakościowo inny, status. Pierwsza (obdarzona 65 proc. miejsc w sejmie) miała nadal rządzić (co potwierdzała zachowana także po "okrągłym stole" konstytucyjna zasada kierowniczej roli), druga (z prawem do maksimum 35 proc. sejmowych mandatów) miała pozostać opozycją. Fundamentem tej konstrukcji miała być idea porozumienia (nierównorzędnych) stron, a nie - naturalna w demokracji - zasada suwerenności narodu. Oddajmy znów głos Jerzemu Urbanowi: "Czuliśmy się właścicielami Polski. Co najwyżej chcieliśmy się dzielić częścią swojej własności".
W cieniu rozmów "krągłego stołu" toczyły się - o czym mało kto wówczas wiedział - inne, nie mniej ważne, dyskusje. Eksperci rządu i międzynarodowych organizacji finansowych, przygotowywali kolejny etap reform gospodarczych: miało być dużo więcej rynku i własności prywatnej.
Tak oto ostatnim ogniwem ewolucji starego systemu, narzędziem odejścia od komunizmu do kapitalizmu przy zachowaniu pakietu kontrolnego przez komunistyczny establishment, stała się w Polsce konstrukcja ustrojowa podobna do państwa postabsolutnego powstającego w Europie środkowo-wschodniej w drugiej połowie XIX wieku. Podobnie jak wówczas, w jeden system połączono zmodyfikowane struktury absolutnej władzy i elementy konstytucjonalizmu, zaś różne "stany" zyskały różną siłę głosu w "swoich" kuriach wyborczych. Tak było w XIX-wiecznych Austro-Węgrzech, tak miało być w Polsce roku 1989.
Z perspektywy "Polski jałtańskiej" (nawet tej z lat 1980-81) odchodzenie od komunizmu i częściowo wolne wybory były ogromnym sukcesem, spełnieniem - wydawałoby się nieosiągalnych - marzeń. Jednak z perspektywy demokratycznego państwa opartego na woli i suwerenności narodu pełne, konsekwentne wdrożenie okrągłostołowej konstrukcji ustrojowej byłoby wejściem na boczną ścieżkę politycznej ewolucji.
"Okrągły stół" mógł być - co najwyżej - pierwszym, związanym z ówczesną sytuacją geopolityczną, krokiem od komunizmu. Kolejnym musiało być porzucenie jego formuły.
I tak się ostatecznie stało. Zadecydowały o tym przede wszystkim czerwcowe wybory, które zmieniły układ sił politycznych w kraju, delegitymując obóz władzy.
Wyniki I tury głosowania zdecydowanie przerosły najczarniejsze prognozy ekspertów koalicji (Urban: wybory "były przykrą niespodzianką") oraz najbardziej optymistyczne oceny ludzi opozycji. Niemal nikt z kandydatów koalicji nie zdobywa wymaganej większości głosów w wyborach do sejmu. Nikomu nie udaje się to w wyborach senatorów. Z katastrofalnymi wynikami strony koalicyjno-rządowej kontrastują doskonałe rezultaty kandydatów Solidarności.
Szczególne wrażenie wywołuje upadek listy krajowej i sukcesy kandydatów do mandatów partyjnych startujących bez zgody nomenklaturowego aparatu. Pewna - jak się wydawało - większość strony rządowo-koalicyjnej w Zgromadzeniu Narodowym wybierającym prezydenta staje pod znakiem zapytania.
Skąd takie wyniki? Skąd zaskoczenie (po obu stronach politycznej barykady)? Okazuje się, że - wbrew oczekiwaniom większości ekspertów - o zachowaniach przy urnie decydują nie tylko doświadczenia i wzory z lat osiemdziesiątych, ale także antykomunistyczne i ludowcowe tradycje z lat 1944-47 oraz wyższy poziom praktyk religijnych. Kandydatów Komitetu Obywatelskiego wybierały najchętniej społeczności lepiej zintegrowane, posiadające alternatywne wobec oficjalnych wzory i tradycje życia zbiorowego, w tym politycznego.
Spod mapy pracowniczych buntów wyjrzały znacznie starsze tradycje i doświadczenia polityczne: także te z czasów II RP czy okresu zaborów. Ujawniła się nowa (a zarazem bardzo stara) geografia obywatelstwa - podmiotowego uczestnictwa w życiu publicznym.
Masy przypomniały (sobie i krajowi), że są obywatelami, narodem. Wewnątrzsystemowy bunt przekształcił się w kulturowe, związane z siłą zbiorowych tożsamości odrzucenie "komunistycznego przeszczepu". Najsilniejsze tam, gdzie ludzie mieli doświadczenia obywatelstwa, nie czuli się samotnymi jednostkami.
Ustrojowa konstrukcja "okrągłego stołu" zamortyzowała ten cios w PZPR. Po wypełnieniu w drugiej turze (przy bardzo niskiej frekwencji) sejmowych miejsc przez stronę koalicyjno-rządową możliwe było nawet wybranie gen. Jaruzelskiego na prezydenta. Strategia uwłaszczania starego establishmentu pod parasolem postabsolutyzmu nie była już jednak możliwa. Nadchodził czas demokracji.
Ważnym krokiem na tej drodze jest przejęcie władzy przez premiera Mazowieckiego. To koniec formuły porozumienia "komunistycznego suwerena" (właścicieli PRL) z "solidarnościowym ludem". Przedstawiciele ludu wzięli się za to, czym - wedle "okrągłego stołu" - nie mieli się zajmować: za rządzenie. Lud stawał się - również w świecie politycznych instytucji - narodem, suwerenem.
Problem w tym, że do tej, jakościowo nowej, sytuacji nie dostosowano ówczesnych, pookrągłostołowych reguł gry. Wystarczyłoby możliwie jak najszybciej przeprowadzić wolne wybory: oddać pełnię władzy demokratycznemu suwerenowi. Niestety (o czym zdecydowała także spora część ówczesnych liderów ruchu solidarnościowego) zrobiono to bardzo wolno, zbyt wolno.
***
Tekst ukazał się po raz pierwszy przed jedenastu laty: Tomasz Żukowski, Wybór tożsamości, Tygodnik Solidarność, nr 23 z 5 czerwca 2009 r.
Autor wykorzystał w tekście swoją wypowiedź z debaty historyków "Rok 1989 - narodziny wolności" przeprowadzonej 6 lutego 2009 r. w Pałacu Prezydenckim oraz artykuł "Nowa geografia polityczna Polski" napisany wraz z A. Florczykiem i J. Najdowskim, dla "Tygodnika Solidarność" po wyborach z 4 czerwca 1989 r. [nr 6 z 6 lipca 1989 r.] Wypowiedzi Jerzego Urbana zaczerpnięto z wywiadu "Urban: gdyby nie przeszłość, głosowałbym dziś na Platformę" opublikowanego w "Dzienniku" z 23-24 maja 2009 r.
***
Tomasz Żukowski jest socjologiem i politologiem. Wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Analizuje i komentuje polskie życie publiczne od przeszło trzech dekad. W latach 2008-2010 był doradcą Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Jest współredaktorem i współautorem książki "Wartości Polaków a dziedzictwo Jana Pawła II" (2009).
W latach 1989-00 kierował Zespołem Analiz Wyborczych przy Obywatelskim Klubie Parlamentarnym.