"Nagła i niespodziewana" - tak w pierwszych oświadczeniach określano śmierć artysty, szybko jednak okazało się, że zaledwie 52-letni Cornell popełnił samobójstwo. Możemy wymienić wiele gwiazd rocka, które odeszły w ten sposób. Nie radząc sobie ze sławą, wyniszczającym trybem życia czy problemami, które tylko pozornie nie mogły ich dotyczyć.
Chris Cornell ostatni koncert zagrał w dzień swojej śmierci. Jego żona, która rozmawiała z wokalistą zarówno przed wejściem na scenę, jak i po występie, nie zauważyła żadnych oznak tego, co miało się wydarzyć. Przyznała, że nie jest w stanie tego zrozumieć, biorąc pod uwagę jego oddanie trójce dzieci.
Nie żyje Chris Cornell. Były frontman Soundgarden i Audioslave popełnił samobójstwo
Demony, które prześladowały wielkich, często były po prostu zbyt silne, a wołanie o pomoc nieme. Uwielbienie fanów, status ikony czy legendy - to nie miało najmniejszego znaczenia.
Cornell zmagał się z uzależnieniem od narkotyków i depresją, ale wydawało się, że udało mu się wygrać. W jego przypadku droga w dół trwała długo, ale w porę udało się z niej zawrócić. W ostatnich latach przeprowadził się z rodziną do Kalifornii, ustabilizował swoje życie. Jeszcze niedawno dziękował najbliższym za to, że pomogli mu dojść ze sobą do ładu. Razem z żoną Vicky założyli fundację pomagającą najmłodszym, zmagającym się z biedą i wykluczeniem.
W kwietniu odwiedził uchodźców w obozie w Atenach. Wiele razy w swojej karierze nie pozostawał obojętny, zabierał głos w sprawach istotnych. Najważniejsza jednak była muzyka.
***
- Straciłem wielu młodych, błyskotliwych przyjaciół, ludzi, którzy byli inspiracją. Takich, którzy mieli przed sobą całe życie i nieograniczone możliwości. Jest w tym coś, z czym nie możesz się pogodzić, coś, przez co nie możesz po prostu przejść - mówił w wywiadzie dla "Rolling Stone" w 2015 roku.
Tego nie można było przewidzieć. Świat muzyki pogrążył się w żałobie. Jeden z najlepszych rockowych wokalistów zamilkł na zawsze.
Soundgarden szczyt popularności osiągnęło w latach dziewięćdziesiątych, zostawiła po sobie sześć albumów. W 1997 roku grupa rozpadła się, jednak wróciła trzynaście lat później, znów grając dla dziesiątek tysięcy fanów.
W ubiegłym roku pojawił się na scenie z Temple of the Dog, w kolejnym z Audioslave, kolejnych grupach po Soundgarden. W tej drugiej znaleźli się byli muzycy legendarnego Rage Against The Machine. To właśnie Audioslave był najbliżej spełnienia wielkiego snu większości rockmanów.
Projekt momentalnie został określony przez media jako "supergrupa", a Cornell wydawał się idealnym człowiekiem do tego, by razem z Timem Commerfordem, Bradem Wilkiem i Tomem Morello wykorzystać w pełni ten potencjał. Nie można powiedzieć, że się udało - dla frontmana to nie był dobry czas, problemy z alkoholem i narkotykami nawarstwiały się i po nagraniu debiutanckiej płyty zdecydował się na odwyk, który miał wyprowadzić go na prostą.
Ostatecznie Audioslave zakończyło swoje istnienie na trzech albumach. Recenzje były mieszane - mainstreamowe media w większości reagowały przychylnie, te ale bardziej alternatywne zrównały go z ziemią. To miał być głos Soundgarden i energia Rage Against The Machine. Były przebłyski, jednak koniec końców nie było tu ani jednego, ani drugiego.
***
Zdecydowana większość wszystkich jego projektów blednie przy tym, co osiągnął w Soundgarden. Z drugiej strony Cornell podkreślał, że wszystkie doświadczenia wiele go nauczyły, pozwoliły mu lepiej zrozumieć siebie i to, przez co przechodził.
Na scenie pokazywał magnetyzującą osobowość, idealnie pasował do wszelkich wyobrażeń o tym, jak powinien wyglądać frontman rockowego zespołu. Miał wszystko, by osiągnąć ogromny sukces. I swojej szansy nie zmarnował, ale można dyskutować, czy został w pełni doceniony, nawet w latach największej popularności.
Pracował na wszystko przez lata. Zanim Soundgarden zaczęło przyciągać na tysiące ludzi, zajmował się m.in. sprzedażą owoców morza, był też sous chefem w jednej z restauracji w Seattle, w przerwach zajmując się zespołem.
Śpiewał, grał na gitarze i pisał teksty swoich największych hitów. Czerpał inspirację od wielkich, ale także ją dawał. Trudno powiedzieć, na ile Soundgarden zmieniło historię rocka, jednak w swoich najlepszych latach, w których ten gatunek muzyki szukał drogi, ten zespół był uznawany za jedną z jego nadziei.
Wokal Cornella był w tym kluczowy, momentami porażająco smutny, czasem desperacki i agresywny - nie dało się go pomylić z niczym innym.
***
Cornell nie umarł młodo, a przynajmniej nie tak młodo, jak ci, którzy dołączyli do "Klubu 27". Tak nazywa się grupę muzyków, tragicznie zmarłych właśnie w wieku 27 lat. Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison, Kurt Cobain czy Amy Winehouse - to tylko niektóre, najgłośniejsze z nazwisk. Każdy z tych przypadków był podobny - niesamowity talent, błyskawiczne znalezienie się na szczycie, rozkochanie w sobie milionów. I spirala uzależnienia, wyniszczającego trybu życia, zakończona przedwczesną śmiercią.
Wokalista Soungarden, który sam patrzył na śmierć przyjaciół, świetnie wiedział, że jego może czekać to samo. Z zespołów grunge'owych, które na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przeprowadziły ostatnią rewolucję w amerykańskiej muzyce rockowej, nie ma już wśród żywych czterech frontmanów. W 1994 roku odszedł Kurt Cobain z Nirvany, w 2002 jego los podzielił Layne Staley z Alice in Chains, a w 2015 zmarł Scott Weiland (Stone Temple Pilots).
17 maja 2017 roku Cornell dołączył do tych, obok których tworzył historię muzyki.
***
Na kilka godzin przed swoją śmiercią, w ostatniej piosence koncertu w Fox Theatre w Detroit, Slaves and Bulldozers, włączył do utworu refren piosenki Led Zeppelin "In my time of dying" - Kiedy będę umierał, niech nikt za mną nie płacze, zrób dla mnie tylko jedną rzecz, i zabierz moje ciało do domu. Tak, żebym mógł umrzeć lekko.
Źródło: YouTube/Christian Melendez
Dla wielu informacja o śmierci Chrisa Cornella była niewiarygodna, trudna do przyjęcia. Nie znamy do końca przyczyn, znamy tylko fakty. Jeden z najlepszych wokalistów rocka nie żyje, popełnił samobójstwo.
Parafrazując słowa, którymi wielu żegnało wielu wielkich ludzi, którzy odeszli w fatalnym, 2016 roku, można jasno wytłumaczyć, dlaczego opłakujemy artystów - oni zawsze byli ramieniem, na którym inni mogli się wypłakać. Byli rodziną, przyjaciółmi, nauczycielami i wzorami. Wielu z nich mówiło i pokazywało, co robić, kiedy przychodziły beznadziejne momenty. Pomagali nam iść dalej, pomagali nam wstać z łóżka. Pomagali nam żyć, kiedy nikt inny nie miał na to czasu. Artyści inspirowali nas na niezliczone sposoby i byli z nami przez wszystkie etapy naszego życia. Mieliśmy wspomnienia, które były z nimi związane. Dlatego przeżywamy żałobę.
W tym przypadku pasuje to idealnie.
Źródło: YouTube/Revoltmetal420
Paweł Słójkowski, PolskieRadio.pl