To właśnie w tym zakładzie w Jastrzębiu Zdroju podpisano porozumienie z rządem w sierpniu 1980. Rok później, po wprowadzeniu stanu wojennego, 15 grudnia 1981 zmilitaryzowane jednostki ZOMO rozpoczęły pacyfikację kopalni. Do zgromadzonych górników strzelano z ostrej amunicji. Ranne zostały cztery osoby.
Do tych wydarzeń wrócił pamięcią Jerzy Mnich w rozmowie z Andrzejem Świdlickim. Wywiad został nadany na antenie Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w lipcu 1984 roku.
- Trudno mi mówić o samych strzałach, bo doznałem ataku serca około godziny 8.00, a akcja ZOMO rozpoczęła się o 11.10 - mówił wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności. - Tak w ogóle to w kopalni byłem w nocy z 12 na 13 grudnia. Dzwonił do mnie wtedy przewodniczący Solidarności Jan Bożek, który został brutalnie pobity w swoim mieszkaniu, odbili go sąsiedzi.
14:05 Wywiad z Jerzym Mnichem.mp3 Rozmowa Andrzeja Świdlickiego z Jerzym Mnichem. (RWE, 8.07.1984)
W proteście przeciwko decyzji Jaruzelskiego
Górnicy kopalni "Manifest Lipcowy" postanowili zaprotestować przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Wielu z nich zjawiło się 14 grudnia w pracy. Rozpoczęli negocjacje z komisarzem Rybnickiego Okręgu Wojskowego. Zostali do następnego dnia. Jerzy Mnich nad ranem poczuł się źle i pogotowie zabrało go do szpitala. Już po pacyfikacji kopalni, mimo złego stanu zdrowia, został aresztowany przez SB i, na podstawie dekretu o stanie wojennym, oskarżony o organizowanie strajku i kierowanie nim.
Sfałszowane zeznania
- Leżałem na II Oddziale Wewnętrznym Szpitala Górniczego w Jastrzębiu. To było 17 grudnia 1981 roku. Około 11.00 przyjechała do szpitala ekipa ludzi w mundurach – wspominał Mnich. - Przedstawił mi się jeden z nich: mgr. por. Janusz Palus, wiceprokurator Prokuratury Wojskowej w Gliwicach. I dał mi do podpisania zeznanie. Powiedziałem, że nie podpiszę, bo nic takiego nie miało miejsca. Byłem bardzo zdenerwowany, nie przeczytałem tego dokładnie, ale wiem, że oskarżono mnie o zorganizowanie strajku w dniach 14-15 grudnia 1981 roku. Odpowiedziałem krótko, że nie był to żaden strajk, lecz protest załogi, w wyniku którego prowadzone były rozmowy z komisarzem na Rybnicki Okręg Węglowy i z dyrektorem kopalni. Natomiast 15 grudnia czekaliśmy na odpowiedź i jej już nie dostaliśmy, o czym świadczą późniejsze wypadki, które zaczęły się o godz. 11.10, łącznie z frontalnym atakiem wojsk i zmilitaryzowanych jednostek na naszą kopalnię.
Strzały w kopalni
Brutalny atak na protestujących w kopalni "Manifest Lipcowy" opisuje na stronach serwisu "Pamięć Jastrzębska" ówczesny przewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności, Jan Bożek:
"Wreszcie podjechali czołgami i wozami pancernymi pod bramę. Ktoś mówił coś przez megafon, ale wycie silników zagłuszało jego głos. Ludzie śpiewali: "Jeszcze Polska nie zginęła", "Boże, coś Polskę". Rozległy się strzały. Na plac poleciały świece dymne i gazowe. Gaz miał nieprzyjemny zapach i szczypał w oczy (…). Na teren kopalni wszedł w maskach oddział ZOMO, około 300 osób. Ludzie parli do przodu. Stojąc na czele, próbowałem ich powstrzymać. Zomowcy wycofywali się z kopalni przez bramę towarową lub przez osobówkę. Próbowaliśmy z Maciaszkiem, Błautem i Zandlerem zatrzymać załogę, żeby nie doszło do bezpośredniego starcia. Zatrzymaliśmy ludzi w odległości około 15 metrów od zomowców. Wówczas odwrócił się jeden z dowodzących akcją oficerów (spełniał wśród zomowców tę samą rolę, co ja wśród górników, też nie chciał, aby doszło do bezpośredniego starcia), ściągnął z twarzy lewą ręką maskę, a prawą sięgnął po pistolet i padły strzały (…). Ludzie tłumaczyli mi, że zomowcy strzelają ostrą amunicją. Przekonywałem ich, że to nieprawda, gdyż po wydarzeniach grudnia 70’ władze komunistyczne obiecały, że już nigdy nie będą strzelać do robotników. Załoga jednak słusznie obstawała przy swoim. Nie chciałem jednak nadal wierzyć, żeby polska władza strzelała do swoich obywateli".
Wszyscy członkowie Prezydium Komisji Zakładowej Solidarności zostali oskarżeni na mocy dekretu o stanie wojennym o organizację strajku.
Jerzy Mnich ze Szpitala Górniczego został zabrany najpierw do Bytomia, a potem do Komendy Wojewódzkiej w Katowicach.
- Po półgodzinnej konsultacji konsylium lekarskiego, które w mojej obecności nie wyraziło zgody na opuszczenie szpitala, stwierdzając, że pacjent nie nadaje się do żadnego transportu, prokurator por. Janusz Palus powiedział, że zabiera mnie na własną odpowiedzialność - mówił w rozmowie z Andrzejem Świdlickim. - Przygotowano karetkę, do której zniesiono mnie na noszach, podłączono kroplówki i w asyście czarnego mercedesa przewieziono mnie Bytomia. Po drodze wstąpili do mojego domu po ubranie, bo z kopalni zabrano mnie w gumowych butach, roboczym ubraniu i hełmie. Karetka odjechała, kroplówki mi odłączono i po 15 minutach zostałem przetransportowany do Katowic do Komendy Wojewódzkiej MO.
Jerzy Mnich został zmuszony do opuszczenia Polski. Wyjechał w 1983 roku do RFN. Jego proces toczył się zaocznie.
Posłuchaj dramatycznej opowieści z pierwszych dni stanu wojennego.