Historia

40. rocznica napadu na siedzibę Komitetu Prymasowskiego. Zobacz niepublikowane dotąd zdjęcia z miejsca zdarzenia

Ostatnia aktualizacja: 03.05.2023 05:50
3 maja 1983 późnym popołudniem na teren warszawskiego kościoła i klasztoru św. Marcina wtargnęła grupa młodych mężczyzn. Napad trwał kilkanaście minut. Wybito szyby, zniszczono drzwi, rozrzucono lekarstwa i dokumenty. Uprowadzono kilka osób.
Wyrok w procesie Edwarda M. w Sądzie Rejonowym w Warszawie Na zdjęciu poszkodowany Włodzimierz Żarnecki (Komitet Prymasowski)
Wyrok w procesie Edwarda M. w Sądzie Rejonowym w Warszawie Na zdjęciu poszkodowany Włodzimierz Żarnecki (Komitet Prymasowski)Foto: PAP/Tomasz Gzell

Po sforsowaniu drzwi wejściowych do pomieszczeń Komitetu Prymasowskiego, napastnicy zaczęli bić pracujące tam kobiety i mężczyzn, rozbijać szafy z lekarstwami i niszczyć meble. Wycofując się z terenu kościoła i klasztoru napastnicy uprowadzili kilku pracowników Komitetu oraz dwie przypadkowe osoby i wywieźli w nieznanym kierunku.

Komitet Prymasowski był charytatywną organizacją powołaną przez prymasa Polski kard. Józefa Glempa 17 grudnia 1981. Zajmował się m.in. pomocą rodzinom internowanych działaczy Solidarności oraz samym aresztowanym a także rozdawaniem lekarstw potrzebującym.

Jak wspominał po latach w książce "Komitet na Piwnej" jeden z jego członków, Władysław Rodowicz, sama działalność tej organizacji "stała się źródłem pewnego etosu, który wykształcił się w środowisku pokrzywdzonych i pomagających. Obecność Komitetu i jego otwartość pomagała przezwyciężać poczucie bezradności, samotności, bezsilności wobec przemocy, pozwalała nie poddawać się rozpaczy. A przecież ta rozpacz w wielu sytuacjach mogła prowadzić do odruchów gwałtownego buntu – stać się w wymiarze zbiorowym iskrą rzuconą na proch".

Do siedziby Komitetu mógł przyjść każdy. Władysław Rodowicz dobrze zapamiętał wizyty esbeków. "Po latach – pisał – w czasie procesu zabójców ks. Jerzego Popiełuszki rozpoznałem [Waldemara] Chmielewskiego. Rozmawiałem z nim na Piwnej. Nie jąkał się wtedy [co było widoczne podczas rozprawy sądowej na przełomie 1984 i 1985 r. - przyp. PL] Grzegorz Piotrowski [skazany za udział w uprowadzeniu i zabójstwie księdza Popiełuszki - przyp. PL] też przewinął się u nas: przeszedł, rozejrzał się po pierwszym pomieszczeniu i bez słowa wyszedł".

W siedzibie Komitetu bywał też ks. Popiełuszko. Było to m.in. wiosną 1982 roku.

"Zajęty pracą przy stole – wspominał Władysław Rodowicz – zareagowałem skinieniem głowy na przywitanie wchodzącego młodego człowieka w dżinsach i kurtce, który poszedł w głąb pokoju, umówiony widać z kimś na rozmowę. Weszła następna osoba i stojąc w drzwiach zapytała, czy nie było tu księdza Popiełuszki. Nie – mówię – żadnego księdza tu nie widziałem. Na to ten młody człowiek odwrócił się i powiedział: Jestem, słucham. Tak się poznaliśmy".


JERZY POPIEŁUSZKO - zobacz serwis specjalny:
Popiełuszko_1200x660_2.jpg
    

"Nasi ludzie"

6 maja 1983 do Okręgowej Prokuratury Wojskowej w Warszawie trafiło zawiadomienie o przestępstwie złożone przez ks. Bronisława Dembowskiego – rektora kościoła św. Marcina. Sprawa ostatecznie trafiła do Prokuratury Rejonowej dla dzielnicy Warszawa-Śródmieście.   

Śledztwo wszczęto 18 maja 1983. Co istotne: napaść na świątynię połączono z dochodzeniem dotyczącym ataku na funkcjonariuszy choć na terenie klasztoru i kościoła św. Marcina nic takiego nie miało miejsca.

Generał Czesław Kiszczak (szef MSW) w rozmowie z Mieczysławem Rakowskim (członkiem Biura Politycznego) wyznał w maju 1983 roku, że zrobili to "nasi, którzy gonili złodziei i wpadli na teren klasztoru i tu nieco przekroczyli swoje uprawnienia".

"Gdy wyjaśniał mi tę sprawę" – wspominał Rakowski w opublikowanych po latach "Dziennikach" – "widziałem, jak mu się dymi z ucha. Napad na pewno był »nagrany« świadomie, ale pozostaje do ustalenia, czy Kiszczak o tym wiedział, czy nie. Jeśli wiedział, to po jaką cholerę to zrobili? Jeśli nie wiedział, to oznacza, że ktoś dopuścił się prowokacji na 6 tygodni przed przyjazdem papieża".

Brutalna napaść

Zeznający w śledztwie w sprawie napadu na klasztor św. Marcina poszkodowani wspominali o sadyzmie "nieznanych sprawców". Zapamiętali też specyficzne słownictwo używane przez dowódcę grupy napastników. Używał on słowa "drużyna" w różnych odmianach. Jednego z zatrzymanych i uprowadzonych z klasztoru mężczyzn bito w drodze za miasto po uszach. Bijący zaś pytał: "czy dzwoni?" i nazywał to "zabawą w telefon".

Jedną z napadniętych na terenie klasztoru św. Marcina kobiet była Barbara Sadowska (matka pobitego na komisariacie MO na warszawskiej Starówce maturzysty Grzegorza Przemyka, który zmarł 14 maja 1983). Sadowska pytana w lipcu 1983 roku przez prokuratora o napad na klasztor św. Marcina zeznała m.in., że nie jest "w stanie ich [tj. sprawców – przyp. PL] rozpoznać, gdyby zostali mi okazani". Dodawała: "Moją uwagę zwróciło w zachowaniu tych mężczyzn ich brutalność i agresywność, było to bardzo nienaturalne, o ile w ogóle tego typu zachowania można oceniać w tych kategoriach".

"Chwyty milicyjne"

Pierwsze i drugie śledztwo umorzono. W uzasadnieniu z roku 1984 tłumaczono to "brakiem dostatecznych dowodów popełnienia przestępstw" oraz tym, że "działanie funkcjonariuszy MO i skala użytej przez nich siły nie wykraczała poza zakres niezbędny dla opanowania zaistniałej sytuacji i przywrócenia porządku" (sic!).

Jeszcze w roku 1983 specjalna komisja resortu spraw wewnętrznych podobnie uznała działania funkcjonariuszy w ramach operacji o kryptonimie "Gong" za "w pełni uzasadnione". Ciosy zadawane przez nich podczas akcji określono jako "chwyty milicyjne". Jednak (inaczej niż później prokuratura) resortowa komisja uznała sam przebieg i zakończenie interwencji na terenie klasztoru św. Marcina za "niezgodne z obowiązującymi przepisami służbowymi". W efekcie wniosła o nagany i upomnienia dla dowodzących akcją a także o zorganizowanie dla pozostałych funkcjonariuszy Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej szkolenia dotyczącego obowiązków "związanych z zatrzymaniem osób".

Świadkowie zeznają

Dziesięć lat po napadzie, w roku 1993, sąd ponownie umorzył postępowanie. Uznał bowiem przedawnienie karalności czynów a ponadto nie stwierdził żadnego przestępstwa.

Dopiero we wrześniu 1994 roku, po ponownym wszczęciu śledztwa, sporządzeniu aktu oskarżenia oraz wysłaniu go do sądu, ruszył proces przeciwko dwójce biorących udział w napadzie funkcjonariuszy. Wobec reszty zarzuty się przedawniły. 

Jeden z poszkodowanych świadków tak zapamiętał napad:

"3.05.[1983 r.] ok. godz. 19.00 na teren klasztoru wtargnęła grupa kilku czy kilkunastu młodych mężczyzn. W żadnym momencie nie przedstawili się, że są funkcjonariuszami, [i] bezzwłocznie przystąpili do bicia napotkanych pracowników komitetu [prymasowskiego] i demolowania pomieszczeń. Bito [nas] pięściami oraz przedmiotami typu połamane krzesła, stoły, łopata. Na terenie klasztoru zostali pobici Wojciech Sawicki, Łukasz Kądziela, Barbara Sadowska, Ligia [Iłłakowicz-]Grajnert i ja [Włodzimierz Żarnecki]. Czterech mężczyzn ze mną zostało wyprowadzonych [z terenu klasztoru] i doprowadzonych do ciężarówki. Byliśmy po drodze bici. Ciężarówka przemieściła się na Zakroczymską, gdzie parkowała ok. 3 godzin. Tam zabrano nam dokumenty, pieniądze, nakrycia wierzchnie. Grożono nam w ciężarówce. Po zmierzchu ciężarówka ruszyła w stronę Puszczy Kampinoskiej, [później] w parominutowych odstępach czasu byliśmy wypuszczani na szosę [między wsiami Aleksandrów i Krogulec, niedaleko Kazunia]. Ja zostałem ostatni na pace i tam zostałem przez kilku funkcjonariuszy pobity. Z mojej wiedzy wynika, że ta akcja była zorganizowana. Napastnicy działali na rozkaz, o naszym wywiezieniu [za miasto] decydował [ich] przełożony. To wszystko".

W protokole jest jeszcze zapis, że świadek Żarnecki usłyszał podczas jazdy, że wiozą ich "do lasu zakopać czy zastrzelić…".

Inny świadek zapamiętał charakterystyczną komendę dowódcy: "Drużyna wg instrukcji, a jeżeli będę ruchy, to też według instrukcji".     

 Winni walczyli do końca

W sprawie przed warszawskim sądem oskarżono i skazano dwóch byłych funkcjonariuszy Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej (WZ KSMO) - Edwarda M. i Janusza S. Pierwszy dostał dwa lata pozbawienia wolności. Drugi rok i sześć miesięcy. Obydwaj, mimo prawomocnych wyroków, bardzo długo unikali pójścia za kraty. Janusz S. napisał nawet prośbę do prezydenta Bronisława Komorowskiego o ułaskawienie, tłumacząc, że przecież "było to jedyne naruszenie porządku prawnego w moim życiu". W piśmie nie przeprosił swoich ofiar. Argumentował jedynie, że "konieczność kształtowania świadomości prawnej społeczeństwa" nie przemawia za wykonaniem orzeczonej wobec niego kary. Prezydent nie ułaskawił byłego funkcjonariusza.   

Ostatecznie obydwaj skazani funkcjonariusze odsiedzieli swoje wyroki. Nikt jednak poza nimi (w tym wyżsi rangą przełożeni) nie poniósł i raczej już nie poniesie żadnych konsekwencji związanych z napadem na klasztor św. Marcina. Akta zaś tzw. "planu kierunkowego działań i planu zabezpieczenia obchodów 192. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja" o kryptonimie "Gong" z roku 1983, w których mogły być informacje dotyczące szczegółów akcji na terenie klasztoru św. Marcina zniszczono 1 lutego 1995 roku (dokumenty te były wówczas w dyspozycji ówczesnego Wydziału Prezydialnego Komendy Stołecznej Policji zaledwie przez 10 dni). Zniszczono je, pomimo trwania od ponad pięciu miesięcy procesu w tej właśnie sprawie.          

Piotr Litka

Podczas pisania tekstu korzystałem z materiałów z akt śledztwa i procesu dotyczących napadu na klasztor św. Marcina w Warszawie 3 maja 1983 r. oraz książek: Władysława Rodowicza, "Komitet na Piwnej. Fakty-dokumenty-wspomnienia", Warszawa 1994 i Mieczysława F. Rakowskiego "Dzienniki polityczne 1981-1983", t. 8, Warszawa 2004.