W ostatnich dniach premierę na platformie Netflix miał serial komediowy "1670", który opowiada o losach mieszkańców fikcyjnej XVII-wiecznej wsi Adamczycha. Głównym bohaterem produkcji jest Jan Paweł Adamczewski, właściciel połowy wspomnianej osady.
O cieszącym się dużą popularnością serialu i świecie w nim przedstawionym porozmawialiśmy z prof. Mateuszem Wyżgą, historykiem zajmującym się stosunkami międzystanowymi w dawnej Rzeczypospolitej i dziejami ludności wiejskiej, wykładowcą Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, autorem książki "Chłopstwo. Historia bez krawata".
Panie Profesorze, serial "1670" wzbudza skrajne emocje. Jedni zarzucają produkcji ahistoryczność, a nawet antypolski wydźwięk, inni twierdzą, że w rzeczywistości jest to satyra na współczesność ubrana jedynie w szaty z epoki. Jakie jest Pana zdanie?
Moje zdanie będzie zdaniem zawodowego historyka-badacza, który od lat próbuje się "dowiercić" do przeszłości. Wątki zawarte w pana pytaniu są bardzo ważne. Zacznę od tego, że tego typu serial należy odczytywać szeroko. Jeżeli ktoś powie, że to jest serial o współczesności to niech wie, że my współcześnie wywodzimy się przecież z przeszłości. Mamy jakiś bagaż doświadczeń obiektywnych, ale i subiektywnych, w zależności jakie książki w życiu czytamy, kogo słuchamy. W pewnym sensie także żyjemy wyobrażeniami historyków. To historycy są "tłumaczami", którzy wyjaśniają dla nas zarówno źródła staropolskie, łacińskie itd. jak też ówczesne realia.
Tak naprawdę wydaje się, że cały czas musimy mieć zapotrzebowanie na nowych Janów Długoszów. Historia to jest dyskurs, który realizuje się zawsze na zamówienie współczesności. Jakby tutaj przenieść ludzi z XVII wieku, to wydaje mi się, że rozumieliby to w ten sposób, że ktoś użył ich epoki jako papierka lakmusowego, żeby jeszcze silniej pokazać naszą współczesność. I chyba o to zawsze chodzi w historii, bo historia próbuje powiedzieć nam, skąd jesteśmy i przetłumaczyć coś dawnego na obecne rozumienie, na przyrównanie się.
Współczesność zawsze na nowo pisze swoją wersję historii. Inaczej pisano w czasach komunistycznych, inaczej tuż po odzyskaniu niepodległości Polski, inaczej dzisiaj, kiedy troszkę odetchnęliśmy pod względem ekonomicznym i szukamy tej historii bliskiej ciału - genealogicznej, ludowej, lokalnej. Kto dziś poza zawodowymi badaczami sięga po takich historyków jak Franciszek Bujak czy Jan Ptaśnik, którzy wykonali bardzo dobrą robotę, ale sto lat temu? Nie tylko źródła, ale i starsze opracowania musimy tłumaczyć na nasz współczesny język kultury.
Jeżeli serial "1670" wzbudza skrajne emocje, to o to chodzi, bo zanim zaczniesz uczyć się historii, to powinieneś ją zrozumieć, ale żeby ją zrozumieć, musi cię ona zaciekawić. Przygotowując się do tej rozmowy, zasięgnąłem opinii ludzi zupełnie niezwiązanych z historią, którzy widzieli już ten serial i powiedzieli, że dostrzegają w nim samych siebie. Czują, że są pewne wątki kontrowersyjne, ale to, co wybrzmiewa z rozmów z tymi ludźmi, to to, że zaczęli zadawać pytania przeszłości. Wcześniejsze formy prezentowania historii ich nudziły, nie zawsze je rozumieli, nie mówiąc o identyfikowaniu się z opowieścią. Mieli do czynienia z historią bardzo poważną, której nie można dotknąć i nie można zinterpretować inaczej niż mówi główna wykładnia.
Jeżeli ktoś próbuje inaczej rozsadzić granice naszego rozumienia, to takie działanie na pewno niesie pozytywne skutki. Tak samo pozytywne skutki widzę w zwrocie ludowym, kiedy po 2015 roku rozpoczęło się zainteresowanie ludową historią Polski i wysyp różnorakich opracowań na historię oddolną Polski, a przede wszystkim wzmógł się burzliwy dyskurs o tym, jak pisać dzieje 90% naszych przodków, z których większość była niepiśmienna więc nie pozostawiła bezpośrednich świadectw pisanych. Ich życie musimy odtwarzać jakby wazę ze stłuczonych mnóstwa kawałków.
Proszę zobaczyć, gdzie my dzisiaj jesteśmy. Jesteśmy po kolejnej ekranizacji "Chłopów", pojawia się serial "1670", pojawia się znowu zainteresowanie ludem, genealogią, nie tylko szlachecką, ale też chłopską, mieszczańską. To wszystko nie bierze się znikąd. To wynika z pytań, jakie współczesny człowiek zadaje swoim korzeniom. W ten też sposób okazało się, jak bardzo współczesności i jej problemom potrzebni są historycy, zajmujący się przecież czymś, co już – przynajmniej teoretycznie – nie istnieje.
Akcja serialu osadzona jest w Rzeczypospolitej w tytułowym 1670 roku. Czy twórcom udało się oddać tamte realia? Mam tu na myśli zarówno stronę wizualną – kostiumy, scenografię – jak i ówczesne szeroko pojęte stosunki społeczne. Twórcy przecież oddali głos nie tylko szlachcie, ale także mieszczanom, Żydom i przede wszystkim chłopom.
Samo oddanie epoki to jest na pewno jakaś interpretacja scenarzysty i całej ekipy filmowej, ale wydaje mi się, że osoby, które pracowały nad serialem konsultowały to ze specjalistami epoki albo dość dobrze przestudiowały literaturę przedmiotu, zwłaszcza nowszą. Widać to w takich szczegółach, jak długość życia, gdy główny bohater Jan Paweł Adamczewski mówi, że po zażyciu pewnego specyfiku będzie żył całą wieczność, a na pewno do pięćdziesiątki. To jest podanie dokładnych wyliczeń demografów historycznych. Albo kwestia umieralności dzieci, gdy bohaterowie mówią, że mają trójkę, ale mieli szóstkę lub siódemkę potomstwa. To jest kolejna rzecz, która przeszła przez ręce moje oraz moich koleżanek i kolegów, więc tutaj na pewno trzeba podkreślić, że lekcja została odrobiona.
Poza tym scenariusz nie poddaje się temu, co jeszcze do niedawno pokutowało w podręcznikach, że chłop był przywiązanym do ziemi niewolnikiem. Chyba ani razu nie padło słowo "niewolnictwo". Natomiast jest pokazane coś, o czym zawsze marzyłem. Zamiast pozbierać najgorsze rzeczy, najbardziej krwawe odpryski źródłowe z terenu całej Rzeczpospolitej pod tezę o ucisku, pokazano wszystko w perspektywie jednej wioski. Przecież mieszkańcy takich wiosek musieli się jakoś dogadywać i nie dało się żyć w ciągłej traumie.
Kadr z serialu "1670" produkcji Netflixa. Fot. Radosław Pałka/Netflix
Nie ukrywam, że od paru lat to jest mój główny cel badawczy: poznanie tego, jak ludzie się wówczas dogadywali, jak wyglądały relacje, zwłaszcza międzystanowe. Jeżeli w źródłach, a przede wszystkim w dość obiektywnych księgach metrykalnych czyli danych o ślubach, chrztach i pogrzebach jest napisane, że dziedzic trzyma chłopskie dziecko do chrztu, a parę miesięcy później chłopi są świadkami na ślubie czy trzymają dziecko szlacheckie do chrztu, ewentualnie ciało chłopa jest pochowane pod podłogą w świątyni parafialnej zatem miejscu elitarnym, to pokazuje nam, że ten świat miał bardziej elastyczne granice.
A co z bardzo dokładnym wyborem roku? Czy ekranowa fikcja odpowiada realiom Rzeczpospolitej w tym czasie?
Świat i dobór roku w serialu został ciekawie zaproponowany. Potop szwedzki zakończył się w 1660 roku, mamy 10 lat względnej odbudowy. Przedstawiono więc rzeczywistość w okresie, gdy wojny na chwilę zluzowały, widzimy tę wewnętrzną tkankę. Można powiedzieć, że dobór takiego roku to czas spokoju, w którym możemy dobrze przedstawić dawną codzienność.
W końcu widzimy także, że przecież oni wszyscy w Polsce, niezależnie od stanu, mówili jednym językiem. Jednym z bohaterów jest chłop z Litwy, który również mówi po polsku, a to była cecha Litwinów dążących do tak zwanego narodu szlacheckiego. Widzimy także negocjacje prowadzone – kijem i słowem - między szlachtą a chłopami, dotyczące realiów pracy.
Należy wziąć pod uwagę kontekst relacji, czyli tego, czego w źródłach nie ma. Do naszych czasów przetrwało może 5 proc. wytworzonej kiedyś dokumentacji, głównie dotyczącej kwestii spornych, spraw sądowych, morderstw, gwałtów. Gdybyśmy czytali tylko takie źródła, to ukazałby się nam straszny świat. Tymczasem weźmy taki przykład: jeśli źródła wskazują, że poddanym nie wolno wychodzić ze wsi bez zgody pana, to znaczy, że ci chłopi ze wsi wychodzili. Mamy źródła, które pokazują bezradność szlachty, bo ile by ich nie straszyli, to chłopi i tak robią swoje i z czegoś to wynika.
Serial "1670" to też spora polemika z sienkiewiczowskim mitem.
Wydaje mi się, że to odtworzenie epoki tutaj jest bardziej "społeczne" niż na przykład w wizji Henryka Sienkiewicza, który kładł nacisk na takie rzeczy, jak państwowość czy honor rycerski. Zauważmy jednak, że autor "Trylogii" pisał swe dzieło w innym kontekście, inne było zapotrzebowanie tamtej społeczności doby zaborów i braku polskiej państwowości, a inne zapotrzebowanie jest obecnie, gdy patrzymy nie tylko na historię z poziomu pomników, ale w głąb siebie i własnej tożsamości. Coś się zmieniło w nas samych, i dlatego trwa taki gorący dyskurs o naszej przeszłości. Jakbyśmy szukali historii Polski wewnątrz siebie. Zastanówmy się, jakby wyglądała "Trylogia", gdyby Sienkiewicz pisał ją dziś. A rubaszności w dziele Sienkiewicza nie brakuje.
Tytułowy serial pozwala spuścić troszkę powietrza z balonu dyskursu o doli i niedoli naszej historii, pańszczyźnie, poddaństwie, wyzyskiwaczach i grupach podporządkowanych. Możemy cofnąć się nieco w naszej interpretacji i przyjrzeć się serialowej wsi Adamczycha i bardziej lub mniej do niej podobnych tysiącom ówczesnych osad z tego okresu. Przyjrzeć się jednak z dystansem do przeszłości, do współczesności i do nas samych jest ważny. I mówię to jako historyk zawodowy zajmujący się historią społeczną Rzeczypospolitej.
I kończąc odpowiedź na to pytanie mogę powiedzieć, że świat w serialu przedstawiony został pysznie. Dominujące wszędzie błocko, typowa dla nas aura i dostrzeżenie człowieka, który musi sobie z tym radzić. A to nie było łatwe. Żeby przeżyć zimę i przednówek szlachta i chłopi musieli grać do jednej bramki. Czy dochodziło do przemocy, czy do negocjacji, to jednak jesteśmy społeczeństwem, które jest efektem tego, że komuś się udało przeżyć w tym niełatwym klimacie.
Muszę przyznać, że dzięki serialowi mogę sobie lepiej wyobrazić to, co czytam, zwłaszcza w źródłach. Nie ma źródła idealnego, gdzie mamy opisaną taką codzienność do cna, gdzie ktoś się budzi rano, przeciąga się, wiadomo, co zjadł na śniadanie, o której godzinie idzie na pańszczyznę, z którym dziedzicem rozmawia. Ja to mam powyciągane z archiwów, ale w tysiącach odprysków i muszę ten świat ostrożnie budować niemal na nowo.
Sztuka filmowa, używając swoich narzędzi i pewnego uproszczenia, pozwala rozdmuchać tę mgłę niedopowiedzenia, zainspirować nie tylko odbiorców do sięgnięcia po naukowe treści, ale - nie ukrywam - pomaga również mi patrzeć na samego siebie jako "wytwórcę" tej wiedzy. I uważam, że w tym kontekście serial spełnia pozytywną rolę.
Pociągnijmy dalej wątek relacji między szlachtą a chłopami. Słowem, które w serialu "1670" odmienia się przez wszystkie przypadki, jest "pańszczyzna". To także jedno z pierwszych skojarzeń, które pojawia się na myśl o tamtej epoce. Proszę powiedzieć czym właściwie była pańszczyzna w dawnej Rzeczypospolitej?
Kiedy kończy się złoty wiek (wiek XVI i panowanie ostatnich Jagiellonów), zaczyna się coraz szybszy upadek państwa polsko-litewskiego. To jest tak naprawdę początek końca wielkiej Rzeczypospolitej, zaczyna się rwanie sejmików, co widać w serialu. Jest też odniesienie do tak zwanej małej epoki lodowcowej, czyli ochłodzenia klimatu w XVII wieku.
W połowie stulecia Rzeczpospolita musi radzić sobie nie tylko z licznymi wojnami (ze Szwedami, Moskwą, z rebelią kozacką, z Turkami), ale też kończy się "raj zbożowy" - dobra koniunktura na rynkach europejskich na polskie żyto. Zmieniają się realia gospodarcze i pańszczyzna, która pierwotnie całkiem nieźle funkcjonuje jako pewien układ społeczno-gospodarczy, zaczyna ewoluować do poziomu, w którym coraz częściej przynosi negatywne skutki.
Ale zacznijmy od samego pojęcia pańszczyzny. Od wieków średnich władca, który był właścicielem całego państwa, dawał po trosze ziemi tym, którzy dla państwowości coś wnieśli. Duże nadziały ziemi dostaje Kościół, którego członkowie znają pismo, a dokumentacja, prawo są bardzo ważne dla tworzącej się państwowości, są podstawą administracji. Po drugie nadziały ziemi dostaje rycerstwo, w zamian za obowiązek obrony kraju. Ale rycerstwo potrzebuje kogoś, kto będzie ziemię uprawiał, osadników. Liczba ludności stopniowo wzrastała, a to oznaczało, że trzeba było zatrzymywać i zabezpieczać więcej żywności na następny rok. Jednocześnie ktoś musiał żywność wyprodukować, a chodziło też o zarobek z jej sprzedaży.
Szesnastowieczna orka. Źródło: P. Crescentyn, "O pomnożeniu i rozkrzewieniu wszelakich pożytków" (1571).
W Rzeczypospolitej nigdy nie brakowało ziemi, ale było zapotrzebowanie na siłę roboczą. Pańszczyzna była taką konstrukcją, która sprawiła, że ściągnięci osadnicy pracowali początkowo głównie na czynszu, czyli albo wykupywali gospodarstwa, albo płacili czynsz za to, że je posiadają. Ale zmieniają się realia, pieniądz słabnie i niekiedy łatwiej jest zamiast płacić gotówką za posiadane gospodarstwo, pracować przez część tygodnia na największym we wsi gospodarstwie, czyli na folwarku pańskim, a w pozostałe dni u siebie. Z czasem odgórnie zostaje ustalona liczba dni w tygodniu, jaką chłopi odrabiają u pana. I niestety liczba ta wzrasta.
To też ciekawie w tym serialu wybrzmiewa, że ileś dni się pracuje na folwarku, a ileś u siebie. Jest nawet sytuacja, gdzie na swoim chłop zaprzęgał konia do pracy, a na pańskim teścia. No i o to się rozchodzi. Chłopi i szlachta racjonalnie kalkulowali i wydaje mi się, że to jest głębia relacji społecznych. Scenarzysta pewne rzeczy wyczuł, częściowo mogą to potwierdzić źródła, że na poziomie negocjacji odbywały się różnego typu zagrania z dwóch, a nawet z trzech stron, bo dochodzi jeszcze miasto, czyli dostawca kapitału i techniki i wielki konsument żywności produkowanej przez wieś. Czyli takie tango jest tańcem trojga.
Dla kogo pańszczyzna była najbardziej uciążliwa?
Najwięcej pańszczyzny odrabiali najbogatsi chłopi, czyli kmiecie, którzy posiadali, niekiedy dziedziczone po przodkach, samowystarczalne duże gospodarstwa po kilkanaście, kilkadziesiąt hektarów. Płacą za nie siłą roboczą, ale nie wykonują pracy u szlachcica sami, tylko często wysyłają swoich pracowników najemnych. Kmieć podobnie jak szlachcic, tylko bez szabli i kontusza, jeździ po najbliższej okolicy, handluje, zawiaduje swoim gospodarstwem, rozdziela pracę między swoich pracowników, którzy sezonowo mieszkają u niego pod jednym dachem. Gospodarz taki "sejmikuje" na zebraniu swej gromady w karczmie, werbuje robotników sezonowych i służbę domową, nadzoruje ich i rozlicza.
Wiem, że to jest pewien paradoks to, co powiem, ale na wsi nie tylko ubogim było trudno, ale też i szlachcie - szczególnie dzierżawcom - oraz kmieciom. To jest jak z prowadzeniem firmy. To jest ryzyko, to jest stres związany z tym, że może nie wyjść, że może przyjść plaga, szarańcza, powódź i zniszczyć te zbiory. Chłopi ubożsi i nieuposażeni ziemią łatwo przemieszczali się pomiędzy wsiami a miastami. Nie poczuwali się do odpowiedzialności, bo ani narzędzia ani zwierzęta gospodarcze nie należały do nich. Dwór miał nie lada problem obsadzić wakujące i trudne w prowadzeniu gospodarstwa kmiece odpowiednimi ludźmi rekrutowanymi pośród uboższych zagrodników czy chałupników. Zdarzało się, że już po roku "świeżo upieczeni" kmiecie oddawali dworowi zdezelowane gospodarstwo, wracając na względnie bezpieczną pozycję komorników, mieszkając pod cudzym dachem i najmując się, kiedy pojawi się robota. A najmowali się nie tyle za gotówkę, co za żywność, odzież i właśnie dach nad głową.
Tymczasem bogaty i przedsiębiorczy kmieć musiał mieć na uwadze, że po klęsce elementarnej, po nieurodzaju sam stanie się nędzarzem na przyszły rok. To był bardzo skomplikowany i bardzo ciekawy świat i mam nadzieję, że jeśli powstaną kolejne sezony serialu, to właśnie te wątki zostaną poruszone.
Wracając, oceniana dziś na ogół – i nie bez słuszności - negatywnie pańszczyzna była maszynerią rynku pracy, która pozwalała w słabo zaludnionym kraju wykorzystać dostępną ziemię po to, żeby wytworzyć żywność. W tej grze chodziło po pierwsze o zabezpieczenie rąk do pracy. Tu się pojawia jeszcze jedno ważne słowo: poddaństwo. Jestem historykiem mobilności i migracji w dobie staropolskiej, więc używam narzędzi, które pozwalają zobaczyć poddaństwo nie jako przejaw niewolnictwa, tylko jako negocjowanie, do pewnego stopnia, zatrzymania siły roboczej. Może to być przepływ nawet między obiema częściami wsi Adamczycha. W serialu były pewne zalążki tego zjawiska. Legalne i nielegalne przenikanie chłopów do okolicznych wsi działo się na potęgę.
Poddaństwo, pańszczyzna, rynek pracy, powracające z zabójczą regularnością zarazy oraz głody, to było to, co napędzało ówczesny świat i sprawiało, że społeczeństwo musiało być w jakiś sposób skostniałe. Za dużo było do stracenia i chodziło przede wszystkim o życie i o przeżycie. Szlachta i chłopi wiedzieli, że albo współpracują, albo głodują. To jest esencja stosunków społecznych w tamtej rzeczywistości wiejskiej.
Czy rzeczywiście za ucieczkę ze wsi groziła kara śmierci przez powieszenie, jak to zostało przedstawione w serialu "1670"?
Takie przypadki były skrajne. Mogło się zdarzyć, że jakiś krewki dziedzic szafował wyrokami śmierci i jeszcze się tym chwalił, ale musiał być albo psychopatą, albo głupcem. Który pszczelarz zabija swoje pszczoły? Były takie przypadki, gdy zbiegły chłop, którego udaje się odzyskać, dostaje lepsze warunki pracy, więcej ziemi i buduje się mu nowy dom. A czemu o tym wiemy? Bo dziedzic zadbał o to, żeby to zostało zapisane w aktach grodzkich.
Karanie chłopów za ucieczkę ze wsi nie było regulowane na poziomie państwa. Im niżej, tym te zasady były lepiej procedowane, działo się to zwłaszcza na poziomie regionalnym, powiatowym, na poziomie sejmików. Szlachta debatowała w jaki sposób zawiadywać siłą roboczą w swoich wsiach. Spotykali się twarzą w twarz ludzie, którzy wiedzieli, że od jednego do drugiego uciekło iluś chłopów i na odwrót.
Przepływ chłopstwa musiał się odbywać z prostej przyczyny. Jeżeli Kościół zabraniał żenienia się kuzynki z kuzynem do czwartego stopnia pokrewieństwa, a we wsi było np. 15 gospodarstw, to mógł być problem ze znalezieniem współmałżonka. I w tym celu istniała wymiana poddanych. To była jakby wymiana etatów pracowniczych, czyli dogadywanie się, kto gdzie mógł przejść. Dotyczyło to głównie kmieci i ich dzieci. Dwór pomagał gromadzie, czyli samorządowi wiejskiemu, pilnować przepływu potencjalnych przyszłych gospodyń i gospodarzy oraz przepływu posagu, tak, żeby wieś nie zubożała. Poszczególnymi komornikami, czyli najlichszą i bardzo mobilną warstwą chłopstwa, niewiele się przejmowano.
Czyli chłopi mieli możliwość legalnej migracji?
Oczywiście, że tak. Jak inaczej mogłyby istnieć nasze miasta, miejsce wiecznego wymierania ludności i wiecznej absorpcji migrantów? Wolno było się przemieszczać, ale należało to uargumentować i wykonać zalecenia dworu. Dwór oczywiście mógł się nie zgodzić, bo nie miał ekwiwalentu, ale jeżeli ktoś chciał gdzieś migrować i znalazł kogoś na swoje miejsce, to dziedzic mógł na to przystać. Przeglądałem mnóstwo zaświadczeń o zwolnieniu z poddaństwa oraz o wejściu w poddaństwo. Jakieś 70-80 proc. tej legalnej mobilności dotyczy zakładania nowych związków małżeńskich albo przeniesienia się kobiet w ciąży lub z dziećmi, które po śmierci męża nie były w stanie same prowadzić dużego gospodarstwa.
Sporo mamy też przypadków szukającej lepszego standardu życia młodzieży chłopskiej, albo chłopów osiadłych w miastach, wyuczonych rzemiosła, którzy dopiero po całych latach, po dorobieniu się płacą dawnemu panu odszkodowanie za odejście lub ucieczkę ze wsi. Można by zaryzykować tezę, że migracja nadwyżek poddanych była długoterminową lokatą kapitału przez dziedzica.
W przypadku miast udało mi się dowieść istnienia bardzo długich, wielopokoleniowych sieci migracyjnych między chłopstwem i mieszczaństwem. Chłopi tacy obojga płci byli zatrudniani głównie w cechach rzemiosł spożywczych jak piekarstwo, rzeźnictwo czy piwowarstwo. Nie było im to obce, wszak w dzieciństwie do tego przyuczali ich rodzice na wsi. Ale i nieobcy byli sami mieszczanie, gdyż wielu z nich wywodziło się z tych samych okolic wiejskich, co przyjmowani następnie do rzemiosła młodsi chłopi.
Fragment instrukcji sejmiku szlachty krakowskiej z roku 1730 w sprawie ograniczenia chłopskich awansów („poddani uchodząc prac i robót gospodarskich, do szkół się aplikują, a potem do kapłaństwa”).Fot. Archiwum Narodowe w Krakowie, Księga grodzka krakowska.
Wiemy o tym, że były takie przepływy ludności, ponieważ zachowały się dokumenty urzędowe, mówiące o tym, że w danym dniu ten i ten obywatel miasta Krakowa przestaje być poddanym w danej wsi, a stosowna opłata została uiszczona. W miejskich księgach metrykalnych przy zapiskach ślubów nowożeńcami albo świadkami u mieszczan są chłopi, jacy na co dzień dostarczają na rynek zboże. Podobnie ma się sprawa z rodzicami chrzestnymi.
Wracając do przypadków zabicia chłopów proszę też pamiętać, że chłopi nie byli zupełnie świętoszkami bez winy. Wśród nich znajdowali się też kombinatorzy, którzy uciekli, bo na przykład próbowali zabić dziedziczkę, ale zostali złapani i powieszeni. Chłopi mordowali się między sobą, podobnie jak szlachta, zwłaszcza żyjąca po sąsiedzku i wspólnie z poddanymi czyniąca na siebie zajazdy. Byli więc i kryminaliści, ale byli też ludzie uczciwi, którzy pokłócili się z dziedzicem, całą rodziną w nocy wyjechali. Mogło się skończyć tak, że taka rodzina została zwrócona i dostała lepsze warunki, które sprawiły, że już nie uciekała, ale zdarzały się też kolejne ucieczki.
To nie było tak, że w każdej wsi stał stryczek. Są piosenki ludowe z końca XVIII wieku które mówią, że w polu stoi szubienica, ale to nie jest pejzaż dominujący. Jeżeli dziedzic - znalazłem taki przypadek - stawia na cmentarzu przykościelnym szubienicę na postrach chłopów, to jest to jakiś element ówczesnej polityki społecznej, migracyjnej, żeby ludzi przywołać do porządku. Zresztą takie przejawy mamy w serialu.
W źródłach zachowało się mnóstwo wzmianek o tym, że szlachcic pije z chłopami, bo próbuje ich przyciągnąć do swojej wsi itd. To wszystko to jest właśnie sztuka nawiązywania relacji.
W jednej ze scen chłopka pyta czy będzie zapłata za pańszczyznę, a dziedzic jej mówi: "idź się wyspowiadaj z tego pomysłu"...
To nie do końca tak było. Zdarzało się, że chłopi dostawali pieniądze. Był tzw. przymusowy najem, gdy zmuszano, żeby oddawać dzieci do pracy na folwarku, ale to nie była tylko bezpłatna praca. Tacy chłopi otrzymywali jakieś ekwiwalenty różnego rodzaju. Pieniądz był tylko tego częścią. Na przykład nie płacono od razu, ale taka chłopka pracująca we dworze, po 10 latach dostawała gotowy posag i mogła, pochodząc z biednego domu, być dobrą partią na rynku matrymonialnym. Zapewniano chłopom dach nad głową, jedzenie i ubrania.
W serialu "1670" najstarszy syn głównego bohatera - szlachcica - zamierza poślubić mieszczankę, natomiast jego córkę łączy miłosna relacja z chłopem. Czy podobne mezalianse były częstym zjawiskiem?
Nie było to zjawisko odosobnione, zwłaszcza kiedy dana rodzina chłopska była znacznie bogatsza od mieszczańskiej czy szlacheckiej. Trudno procentowo oddać to zjawisko, ale mezalianse były na tyle częste, że musiały istnieć w społecznych wyobrażeniach o elastyczności barier społecznych. Ale nie trzeba się specjalnie wysilić, żeby zajrzeć ma przykład do ksiąg metrykalnych Bazyliki Mariackiej w Krakowie albo jakiejś parafii wiejskiej na Mazowszu, żeby zobaczyć, że to nie jest rzadkość, że szlachta, głównie uboższa, żeniła się z chłopkami i z mieszczankami. I idealnie odtworzone w serialu jest to, co było esencją takiego związku.
Skupmy się na realiach życia codziennego. Afekt afektem, ale małżeństwo ma być dobrane i tworzyć "mikrofirmę", która przetrwa problemy z żywnością, zarazy, torsje społeczne, przemarsze wojenne i jeszcze wychowa potomstwo. Bez względu na dominującą modę, przekonania, nakazy i zakazy, szukano takiej partii do ożenku, z którą to mogło dobrze funkcjonować.
Mamy takie przypadki i można to sprawdzić samemu, w internetowych bibliotekach są księgi ślubów nawet z osławionego 1670 roku.
To jest bardzo ładnie pokazane w jednym odcinku, w którym bohaterowie próbują wydać swoje córki za syna magnata. To kapitalnie uzmysławia, że w Rzeczypospolitej było coraz więcej szlachty bezrobotnej. Badacz Jerzy Jedliński udowodnił, że już XVIII wieku ta szlachta szaraczkowa, która jest biedniejsza od chłopów, z pocałowaniem ręki wżeniała się w rodziny chłopskie, bo dzięki temu mogła żyć na wyższym poziomie. Znane są takie przypadki, gdy szlachcic spotyka chłopkę, żeni się z nią i staje się poddanym innego dziedzica, bo jest mężem jego poddanej. Jego prawa stanowe ulegają zawieszeniu. Mamy też przykłady zatrudniania się szlachty, np. osierociałych dziewczyn u zamożnych gospodarzy chłopskich.
Mezalianse między chłopami i szlachtą się zdarzały, tak samo jak mezalianse między chłopami i mieszczanami. Znane są też mezalianse między stanem szlacheckim a mieszczaństwem, co widzimy na przykład w miastach protopoprzemysłowych, takich jak Wieliczka albo Bochnia. Nieuposażona w ziemię szlachta jak serialowy Bogdan ściąga do tych ośrodków, bo widzi tam dla siebie lepszy zarobek. W księgach ślubów widzimy, jak rodziny szlacheckie zmieniają się w rodziny mieszczańskie. Z kolei niekiedy najbogatsze mieszczaństwo, żeby podwyższyć swój poziom społeczny, wchodzi w świat szlachty poprzez małżeństwo albo wykupuje sobie szlachectwo. Podobnie czynili chłopi.
Czy Pana zdaniem serial Netfliksa pozytywnie wpłynie na zainteresowanie historią Rzeczypospolitej i dziejami polskiej wsi? Czy może dostrzega Pan jakieś zagrożenia, które mogą nieść ze sobą tego typu produkcje i tak "lekkie" podejście do tematu?
Po pierwsze, serial od początku spotyka się z niezwykle silnym odbiorem, skala emocji jest bardzo szeroka. To tylko pokazuje wyczulenie i zapotrzebowanie odbiorcy, wskazuje, że to jest dla niego ważne, że go to obchodzi. Te skrajne emocje pokazują, jak różne mamy opinie o polskiej przeszłości.
Na pewno serial uderzył w czułą strunę naszej tożsamości, którą ciągniemy od wieków i której nas na różne sposoby uczono, uczono różnych interpretacji historyczności naszej tożsamości. Czasy się zmieniły. Łamanie czwartej ramy, czyli zabiegu, w którym aktor przemawia wprost do widza, jest też ważną rzeczą, bo pozwala nam zrozumieć to, o czym mówiłem na wstępie, że współczesność skądś się bierze. W swej konwencji przypomina satyryczny serial brytyjski "Dno".
Serial scala też to, co wiemy o patriotyzmie, o pewnych świętościach narodowych, które przecież od czasu do czasu podlegają krytyce. Bo czym innym niż krytycznym spojrzeniem na współczesność z początku XX wieku było "Wesele" Wyspiańskiego? Tak to wygląda.
Pojawią się głosy oburzenia, ale i pojawią się głosy zadowolenia. Na poziomie rozrywki ten serial jest absolutnie wspaniały. Nawiązuje do takich produkcji jak "Czarna Żmija", jak "Allo, Allo", ale przecież ma w sobie też sienkiewiczowski humor. Stanisław Bareja, a od ukłonów w stronę Barei w "1670" jest dość tłoczno, tworzył w czasach komuny i naśmiewał się głównie z realiów komunistycznych i też się spotykał z ostracyzmem. Kij zawsze ma dwa końce, a miecz jest obosieczny.
Jeśli jednak społeczeństwo tak chętnie chłonie tę produkcję, to znaczy, że zmiana skali obserwacji i zmiana perspektywy była potrzebna. Dla mnie ważne było nabranie dystansu w toczącej się debacie o chłopskim ucisku i złej doli. Jak już mówiłem, takie może i szokujące momentami podejście nie tylko ubogaca odbiorcę, ale również twórcę zawodowego, który na co dzień "przebywa" w XVII wieku.
Na zdjęciu prof. Mateusz Wyżga. Fot. Bartosz Kałużny, Uniwersytet Łódzki.
Twórcy serialu zastosowali sporo chwytów, których celem było skrócenie dystansu między współczesnym widzem a tamtą epoką. Jak Pan ocenia tego typu zabiegi?
Niektóre mogą wprowadzać odbiorcę w pewien błąd. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: w serialu np. jest mowa o ziemniakach, których uprawa w XVII-wiecznej Rzeczypospolitej jeszcze nie była upowszechniona. Pojawia się opowieść o wymyślonym bogu Kapeluszniku, który daje dobrym ludziom ziemniaki. Nie wiem, czy scenarzysta był tej ahistoryczności świadomy, czy nie, ale na obronę twórców serialu wskażę, że użycie słowa "ziemniaki" lepiej koresponduje z tym, jak współczesny odbiorca to zrozumie. To jest zarazem pomoc, jak i przeszkoda, bo ktoś będzie mówił, że w 1670 roku w Polsce jedzono ziemniaki, ale z drugiej strony jest mu łatwiej zrozumieć, że w duchu tego serialu chodzi po prostu o kogoś, kto zapewnia żywność.
Trudno byłoby się odnieść do Kapelusznika nagradzającego kaszą ze skwarkami, bo tego na ogół nie zamawiamy w barach typu fast-food.
Jeszcze jedna rzecz. Serial świetnie skraca dystans z przeszłością również poprzez muzykę. Pojawiają się dźwięki bardcore, czyli takie uwspółcześnione dawne motywy, taka wersja techno muzyki Vivaldiego. I o to chodzi, bo w uszach ówczesnych ludzi Vivaldi zapewne brzmiał tak, jak dziś w naszych brzmi Metallica.
Serial "1670" jest dość lekki, czasem pojawia się tam przemoc, ale nie ma takich trudnych tematów. Nawet jeżeli jest coś kontrowersyjnego i ktoś się obruszy, to jest to podane w dość zdystansowanej formie. Ja jako historyk nie mogę powiedzieć, że w serialu wszystko przedstawione jest, tak jak mogłoby być naprawdę, ale jest to pewne narzędzie, które szybko przybliży tamte realia. To też jest moment, kiedy widzą Państwo historyka stykającego się z popkulturą. Ale w moim przekonaniu powinienem jako badacz regularnie opuszczać akademicką katedrę i luzować krawat, by dotrzeć z opisem historii do ogółu społeczeństwa. Taki serial w tym pomaga, bo łatwiej znaleźć odpowiedni kod kulturowy pomiędzy nadawcą-wykładowcą a odbiorcą popularnym.
W każdym razie wydaje mi się, że głównym atutem tego serialu jest wejście w głąb normalności dawnego życia, które w XVII wieku nie różniło się tak bardzo od naszego. I jeżeli coś jest trudne i nieprzetłumaczalne, to scenarzyści poradzili sobie w ten sposób, że uwspółcześnili wymowę tego czy innego zjawiska, bo gdyby tego nie zrobili, mielibyśmy film, który nie poruszyłby aż tak głęboko współczesnego odbiorcy. Podobny zabieg widzimy też w nowej ekranizacji "Chłopów", gdzie interpretacja postaci Jagny jest skrojona na współczesne oczekiwania i potrzeby.
Wydaje mi się, że serial, o którym tu mówimy, jest wabikiem, który sprawia, że będziemy zadawać nowe pytania źródłom, że znowu historycy będą potrzebni, by pewne rzeczy dookreślać, prostować albo głębiej wyjaśniać. Tak jak to teraz robimy. Gdy pojawia się popyt, jest też podaż i o to chodzi w popularyzacji historii.
Rozmawiał Tomasz Horsztyński