Ten niedługi kawałek podziemnej kolejki był niesamowitym wydarzeniem w Warszawie, ale też i w całym kraju..., bo to pierwsze metro w Polsce. Opóźnienia epoki PRL nie pozwoliły na zbudowanie tego środka komunikacji znacznie wcześniej.
Warszawiacy wybierali się na przejażdżki, taki swoisty rekonesans, a na towarzyskich spotkaniach często padało pytanie – "Jechaliście już?" Całe rodziny wybierały się na weekendowe wycieczki..,. bo w dni powszednie mieszkańcy Ursynowa jechali z pracy i do pracy. Prawie każdy spoglądał wtedy na zegarek, liczył stacje, mierzył czas, wsłuchiwał się w głos nieznanego lektora oznajmiający nazwę obecnej stacji, a po ruszeniu nazwę kolejnej... "Następna stacja – Natolin" i tak aż do Politechniki. 18 minut, 11 stacji, z głowami zwróconymi w lewą stronę. Po drugiej stronie widać było tylko ścianę. Gwoli wyjaśnienia – głos Ksawerego Jasieńskiego pojawił się dopiero później. W pierwszym okresie działania lektor ostrzegał też, że drzwi się zamykają.
Oglądaliśmy stacje, niektórzy nawet wysiadali na każdej stacji, wychodzili "na powierzchnię", by zobaczyć, jak wkomponowuje się wejście do metra w okoliczną architekturę. Sprawdzaliśmy, jak długo trzeba czekać na kolejny pociąg i którego jego części są bardziej zatłoczone. W gazetach i telewizjach pojawiały się relacje porównawcze między naszym a innymi kolejkami metra na świecie. Widzieliśmy, że w większości miast tłoki były ogromne, a jazda mało interesująca. Porównywaliśmy stacje, ich wygląd i stopień komplikacji komunikacyjnych.
U nas wszystko było inaczej. Tłoku wielkiego nie było. Przejazd był zbyt krótki, by mógł znudzić pasażerów. Trudno było się pogubić w gąszczu linii – u nas było tylko jedna i to krótki kawałek..., nie było przesiadek i kluczenia podziemiami. Telefony komórkowe dopiero wtedy zaczynały się pojawiać w Europie, a w Polsce były prawdziwym ewenementem, więc nikt jeszcze nie sprawdzał, czy jest zasięg pod ziemią – na to trzeba było poczekać jeszcze kilka lat.
Wszyscy ocenialiśmy też pociągi kursujące na tej linii, a były to rosyjskie składy – takie dość "zwaliste", głośne i mało atrakcyjne wizualnie. Owszem, siedziska dość miękkie dawały pewien komfort jazdy, ale tylko osobom siedzącym. Miejsc siedzących było niewiele, bo to kolej komunikacji szybkiej, a jej podstawową funkcją był bezkolizyjny transport. Głośniki, przez które dowiadywaliśmy się o kolejnych stacjach, działały dość głośno i nieprzyjemnie, szczególnie w przypadku dźwięków ostrzegawczych przed zamknięciem drzwi i ruszeniem.
Niezależnie od tych wszystkich elementów chwila oddania tego pierwszego odcinka była wydarzeniem specjalnym i bardzo ważnym dla mieszkańców Warszawy. Jak pisze portal ursynowski, w artykule "Dzień, który zmienił wszystko", tak wyglądały te chwile:
"Piątek, piąteczek, piątunio. Na najważniejszy dzień w nowożytnej historii Ursynowa wybrano akurat piątek, 7 kwietnia 1995 roku. Jak co rano mieszkańcy Gminy Ursynów pojechali do pracy w tłoku przepełnionych Ikarusów. 505 wpadł w korek koło Alei Lotników i na Dworzec Centralny jechał 45 minut. 508 utknął koło Woronicza, na otwartym pół roku wcześniej odcinku Alei Niepodległości. Pasażerowie jednak humory mieli całkiem niezłe. Po pierwsze – jak wiemy – był piątek. Po drugie – całkiem ładny, wiosenny dzień. A po trzecie – po południu miał się spełnić cud. Komunikacyjny".
To prawda, Ursynów żył tą chwilą, bo dla mieszkańców tej pięknej dzielnicy, bynajmniej nie jedynie "sypialni", ta szybka łączność z centrum Warszawy obiecywała "ludzki" transport do pracy.
W dalszej części czytamy: "I cud się spełnił. 505 i 508 wracały prawie puste, a jadący po pracy Ursynowianie w domu byli już nie w tradycyjne czterdzieści, ale maksymalnie w dwadzieścia minut. No, może dwadzieścia pięć, bo pierwsze pociągi metra nieco dłużej musiały stać na stacjach – tylu było chętnych. Pierwszym składem (oczywiście z naklejonym wielkim numerem jeden) pojechali oficjele: prymas Józef Glemp, premier Józef Oleksy i prezydent Warszawy Marcin Święcicki".
Przeżycie było wielkie... i jeszcze trzy ciekawostki: pierwsze składy liczyły jedynie trzy wagony, pociągi na stacjach stały trochę dłużej, a przy wchodzeniu do metra nie było popularnych obecnie bramek, lecz zwykłe kasowniki, tak znane z innych środków komunikacji. Aż łza się kręci w oku...
PP