Są miejsca w Warszawie, których użyteczność jest raczej znikoma. Bo do czego może się przydać pawilon na skarpie, bilard na bagnach czy tunel wzdłuż rzeki?
Królikarnia.Fot. Michał Bulikowski
Dla przeciętnego dyrektora kreatywnego jest to jedynie scenografia do reklamy. Ale jest pewien typ warszawiaka, dla którego te miejsca to kwintesencja ukochanego miasta. Milkliwy Adorator – jest takim typem.
Tego dnia zaplanowane ma spotkanie z absolwentką historii sztuki. I gdzie tu się umówić? Musi być zabytkowo, pięknie, romantycznie i odrobinę modernistycznie. W końcu koleżanka po studiach dla panien z dobrych domów, więc jeśli będzie zabytkowo, to się wykaże, a co za tym idzie Milkliwy nie będzie musiał zbyt wiele mówić. Wybór miejsca na spotkanie pada na Królikarnię. Obecnie placówka Muzeum Narodowego, ale kiedyś… No właśnie!
Kiedy to się właściwie zaczęło i jak powstało? Przecież parę słów będzie musiał powiedzieć, a sama legenda o żołnierzach Wehrmachtu ukrywających się w podziemiach skarpy jeszcze parę lat po wojnie nie wystarczy. Choć jeszcze dziś można wskazać słabo zabezpieczoną jamę u podnóża skarpy, nieopodal wejścia do parku (po lewej stronie).
Zaloty w Królikarni
Dusza odrywająca się od ciała.Fot. Michał Bulikowski
Rzut oka na półki podręcznej biblioteczki i już jest zacny „Przewodnik po Warszawie i okolicach z planem miasta”, wydany we Lwowie. „Za panowania dynastyi saskiej królowie August II-gi i syn jego August III wybrali je sobie na hodowlę królików, których polowaniem i łowieniem lubiono się podówczas bawić. Było to upodobanie wtedy rozpowszechnione; królowie więc ci kazali wystawić na górze stosowny po temu folwarczek przeznaczony wyłącznie na utrzymanie tych zwierzątek, aby je tępić dla zabawy i przyjemności. Stąd miejsce otrzymało swą nazwę Królikarni lub jak dawniej mówiono, góry Królików…”.
Na spotkanie romantyczne pasuje jak ulał. W końcu, która dziewczyna nie lubi malutkich, puszystych króliczków? Zawsze można pożalić się nad losem uroczych futerkowców. A jeśli nie, to można się na chwilę zatrzymać przed rzeźbą Dunikowskiego. Królikarnia to teraz Muzeum imienia Xawerego Dunikowskiego.
Zacny artysta, raczej nikczemnego wzrostu i charakteru, postrzelił kiedyś męża swojej kochanki, a raczej krytyka swej sztuki. Rzeźba stoi i sprawia wrażenie jakby spragnieni siebie kochankowie spletli się ciałami. Tyle, że miast erotycznie jest mistycznie, bo to Dusza odrywająca się od ciała z 1918 roku i zapewne taki tytuł poda muzealnik w spódnicy. Wspomni też, że za Stanisława Augusta wiele powstawało w okolicach Warszawy takich maisons de plaisance, czyli domów przyjemności, posiadłości które już nie były dworami polskimi, lecz willami.
Przeznaczeniem tych budowli nie było mieszkanie. Traktowano je jako miejsca zabawy i rozrywek. Bardziej znane nazwy z tego okresu to Mokotów, zwany jeszcze Monkotowem czyli mon coteau (mój pagórek) księżnej marszałkowej Izabeli Lubomirskiej, którego Królikarnia była częścią, czy też miejscowość Rozkosz kawalera Maisonneuf (późniejsza własność Juliana Ursyna Niemcewicza).
Widok na ul. Idzikowskiego.Fot. Michał Bulikowski
Ówczesna Europa pełna była niebieskich ptaków, podróżujących z kraju do kraju, z dworu na dwór. No i właśnie jeden z nich, Włoch Aleksander Thomatis nabył w 1778 roku od księżnej marszałkowej Izabeli część jej pagórka, czyli Królikarnię. Aleksander właściwie był nikim. Najpierw żołdakiem, kawalerem ambasady austriackiej, potem przyjacielem króla polskiego. Król przyznał mu stanowisko direktora spektaklów z pensją 1500 dukatów miesięcznie, czyli został czymś na kształt antreprenera teatru polskiego i zapisał się w historii naszej teatrologii faktem sprowadzenia kilku zagranicznych zespołów aktorskich. Dzięki swoim niezwykłym talentom towarzyskim, grze w karty z bogatymi osobistościami polskimi oraz zdobyciu sympatii i przychylności królewskiej, stał się posiadaczem znacznego majątku w gotówce i ziemi. Pożyczał pieniądze królowi i na rachunek tych należności wyrobił sobie u monarchy pensję dożywotnią, w wysokości 100 000 zł. Popularność na dworze zawdzięczał również swojej żonie, tancerce, Katarzynie Catai, której urodę dostrzegł król.
I tak bazując na swoich koneksjach postanowił Thomatis jeszcze bardziej się wzbogacić. Obmyślił deweloperski plan wybudowania rezydencji specjalnie dla króla. Wiedząc, że Stanisław August poszukuje interesującej posiadłości pod Warszawą, zatrudnił jednego z czołowych architektów tego okresu Dominika Merliniego. Plan został zrealizowany. Niestety budowę ukończono dopiero 1886 roku, a wtedy król był już posiadaczem Pałacu na Wodzie. Natomiast Thomatis wydał pieniądze, stracił żonę (przynajmniej chwilowo) na poczet Poniatowskiego, lecz zyskał jedną z okazalszych posiadłości podmiejskich, która dumnie górowała nad Łazienkami i zapewne nieraz Stanisław August musiał zadzierać głowę, by spojrzeć w oczy stojącego na swoim tarasie Włocha.
Romans w Łazienkach
Tak samo teraz można tam stanąć z sympatią, która wciąż opowiada historię Merliniego jako architekta króla Stanisława. A w dole rozpościera się widok na ulicę Idzikowskiego i przedwojenne wille lotników. W jednej z nich w ostatnią noc przed fatalnym lotem w 1932 roku, panowie Żwirko i Wigura grali w karty popijając Martella. Nad wszystkim górują szczątki skoczni narciarskiej. Ostatni skoczek wyleciał tam w niebyt pod koniec lat 80. Tak samo jak gen. Wojciech Jaruzelski, który mieszka niedaleko, po sąsiedzku z ambasadorem amerykańskim.
Obserwatorium w Łazienkach.
Sentymentalna okolica pełna detali historii, ale wróćmy do Milkliwego i absolwentki Historii Sztuki. Podrywacz w dalszym ciągu ma ochotę naprowadzić ją na trop szeroko pojętej miłości. Więc spacerkiem, jakieś dwa kwadranse do Łazienek. A tam romantyczny park projektu trzech ogrodników królewskich; Schneidera, Schulza i Jana Chrystiana Schucha. Tam można się zgubić, zakochać i pożegnać. Zjeść lody w Dziurce Pani, to znaczy w Trou-Madame, obecnie kawiarni usytuowanej w Nowej Kordegardzie. Ale za Stanisława Augusta był to budynek jednego z wielu teatrów na terenie królewskiej posiadłości. A jeszcze przed teatrem, król zwykł grywać w tym pawilonie w bardzo popularną grę o tej właśnie nazwie (Trou-Madame), polegającej na wrzucaniu kulek z kości słoniowej do numerowanych bramek. Takie były gry i zabawy na wsi polskiej w owym czasie. Do dziś niedaleko pozostał tylko stadion na Łazienkowskiej, gdzie kilkunastu chłopa ugania się za skórzanym przedmiotem pożądania.
Warto z ukochaną wybrać się na odosobnioną górkę za Starą Pomarańczarnią, tuż przy granicy z ogrodem botanicznym i jego archaicznym obserwatorium astronomicznym na dachu, gdzie rozgrywały się finałowe sceny Mistrza i Małgorzaty w reżyserii Macieja Wojtyszki. Tam na ławeczce pod czujnym okiem Wolanda, można roztoczyć swój urok nad gadatliwą panną. Prawdopodobnie nic to nie da, bo zaraz dowiemy się, że w tym właśnie miejscu, w pobliżu wiecznie zacienionego zegara słonecznego, w XIII wieku, miała swoją lokację pierwsza osada na terenie dzisiejszej Warszawy. Jest ona uważana za początek obecnego miasta. Nie pomoże nawet monumentalny cokół zwieńczony Bielikiem, który wedle wszelkiej wiedzy ornitologicznej nie jest orłem.
Pies.
Teraz spokojnie. Milkliwy człowiek musi jakoś wyartykułować pragnienia, tylko jak i gdzie? Wszędzie taka cisza. Niedziałający nawet w lipcu zegar słoneczny, potem schody jak w Casino de Paris (nieopodal mieszka Ryszard Marek Groński autor tej pieśni). Jest ich dobrze ponad setka. Potem, poddawany wiecznej konserwacji, nagrobek ukochanego psa, i tuż za rogiem wyjście na ulicę Agrykoli (od nazwiska człowieka, który przekopał ten wąwóz w skarpie wiślanej). Zaraz obok tryskającego źródełka ma swój matecznik jedyna wolno żyjąca sarna w Warszawie. Warto poszukać paśnika i rozejrzeć się wokół, aby gdzieś w zaroślach odnaleźć jasny zad.
Nadwiślany flirt
Tą romantyczną drogą można poprowadzić naszą parę ku ulicy Szwoleżerów, a tamtędy do Czerniakowskiej. I nie jest już ani klasycystycznie, ani romantycznie, ani cicho, ani rozmówczyni nie słychać, a i milkliwość nie męczy, bo jak się coś robi to mówić nie trzeba. Autobus wypatrzeć. 185. Bilet skasować. Jechać, jechać, jechać… Jak powiedział Jacek Dehnel: Jeśli o mnie chodzi, Warszawa może się spokojnie kończyć nadmorską plażą: BUW, dalej piaseczek i morze. Most Świętokrzyski w roli mola. Tak, plaża, molo, a za molem bezkres, czyli Praga. Ale to inna historia. Natomiast teraz przed nami najstraszniejszy przystanek autobusowy w Warszawie. Wysiadamy w głośnym, podobno wentylowanym, czego nie czuć, tunelu wzdłuż Wisły. Jesteśmy przy moście Świętokrzyskim.
Tu kryli sie żołnierze Wehrmachtu.Fot. Michał Bulikowski
Teraz Milkliwy może całe swoje uczucie do Histeryczki Sztucznej wyrazić, wykrzyczeć, wyśpiewać i wytańczyć. Da to upust jego namiętności, a ona i tak nic nie usłyszy, i nic nie zobaczy. Gdy uda im się znaleźć wyjście na powierzchnię ujrzą siedem przęseł hitu inżynieryjnego. Można się nim cieszyć od 2000 roku. Dadzą państwo wiarę? Raptem siedem lat, a wydaje się jakby stał tam, co najmniej od 1985 roku. Mniejsza o to, pontonowy czy podwieszany, grunt, że jest. Na romantyczne spotkania z nutą modernizmu idealny. Szeroki na 30 metrów, długi na 479, godnie walczy o swoją rolę, ale głównie filmową. Stał się jednym z najczęściej zatrudnianych aktorów drugoplanowych polskich filmów, a co za tym idzie zatriumfował nad dotychczasowym gwiazdorem - mostem Poniatowskiego.
I tak, gdy już nasza para nieśpiesznym krokiem podąża na przeciwległą stronę miasta, w pamięci pozostaje tylko ciepłe światło lamp wyładowczych ekipy filmowej. Klaps, na dzisiaj koniec zdjęć. „On i Ona” - pierwsza reklama miasta skończona.
Michał Bulikowski
Na podstawie:
1. W. Gomulicki, J. Sobieszczański „Przewodni po Warszawie i okolicach z planem miasta”, Lwów, b.r.
2. M. Kwiatkowski „Królikarnia”, Warszawa, 1971.
3. W. Tatarkiewicz „Łazienki królewski i ich osobliwości”, Warszawa, 1986.
4. F. Łobodziński, „Most marzeń”, Newsweek 03/2006.
5. Fantasmagorie