I jedno, i drugie nie brało się znikąd. Ułani byli specjalnie selekcjonowani i, co ważniejsze, odpowiednio szkoleni. Nie tylko w sztuce wojennej chciałoby się dodać.
Noc huzarska, ale służba cesarska
Grudziądzki pomnik ułana z dziewczyną, upamietniający absolwentów Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Fot. www.wikipedia.pl, lic. GNU.
Szkolenie oficerów odbywało się w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Trwało dwa lata. O pierwszym komendancie szkoły, generale Stefanie de Castenedolo Kasprzyckim, krążyła zabawna anegdota. Podobno podczas zajęć w plenerze jeden z oficerów pozwolił sobie zapalić papierosa. Na uwagę generała, odrzekł naiwnie, że według regulaminu na świeżym powietrzu wolno mu palić. Generał Kasprzycki wytłumaczył mu: „Tam gdzie ja jestem, nie ma świeżego powietrza!”.
Tryb szkolenia był dość specyficzny. Oczywiście uczono tam jazdy, walki, taktyki itp. Jednak młody adept uczył się również szacunku dla wyższych stopniem, nabywał wiedzy o obyczajach pułkowych, ale także tak potrzebnych umiejętności jak konwersacja z paniami czy taniec. I co najważniejsze, przyswajał zasadę: „noc huzarska, ale służba cesarska” - chociaż akurat tego nie uwzględniono w programie nauki.
Istotnym było także to, że opuszczający szkołę ułan musiał myśleć nawet w galopie. Wykształceniu tych, zwanych kawaleryjskim refleksem, zdolności a także sprawnego wykonywania rozkazów uczył tak zwany „cuk”. Zwyczaj ten wywodził się z rosyjskich szkół junkierskich. Polegał na tym, że każdy podchorąży młodszego rocznika był łączony w parę z jednym żołnierzem z rocznika wyższego. Starszy, zwany „dziadźką”, miał prawo żądać od młodszego („suguba”) wykonania każdego rozkazu. Gwoli ścisłości - każdy „sugub” wybierał swojego „dźadźkę”.
Dobry ułan musiał myśleć nawet w galopie. www.ulani.pl
Nauka refleksu kawaleryjskiego polegała na zadawaniu młodszemu koledze najdziwniejszych pytań. Odpowiedź zawsze musiała być stosowna do sytuacji, sensowna i zabawna. Na porządku dziennym padały pytania w stylu: „Co było jak nic nie było?”, na które młodsi podchorążowie odpowiadali bez namysłu: „Pan podchorąży stał w zenicie i cukał znakomicie!”. Na pytanie: „Gdzie jest teraz moja narzeczona?", chorąży starszego rocznika oczekiwał odpowiedzi: „Na pewno w Tworkach lub w Kulparkowie, bo zwariowała z tęsknoty za panem podchorążym”.
Szczególnie ceniono pomysłowość i dowcip młodszych kolegów w wymyślaniu odpowiedzi. Za wykonany rozkaz lub odpowiedź starszy podchorąży udzielał pochwały. Wtedy należało jednym tchem wyrecytować formułkę: „Ku chwale ojczyzny, Króla Jegomości, narzeczonej pana podchorążego i całej kawalerii polskiej!”. Był to ważny element szkolenia młodych kawalerzystów, który zmuszał ich do szybkiej reakcji na zadane pytanie oraz wyrabiał u nich specyficzne poczucie humoru.
Trudność zwiększało to, że jeśli „dźadźka” uznał, że rozkaz nie został wykonany, wymyślał różne kary. Na przykład kazał robić przysiady, śpiewać piosenki, wygłosić referat na zadany temat czy zrobić zakupy starszemu koledze. Wszystko musiało odbywać się na stopie koleżeńskiej i z taktem. Z czasem pomysłowość w karaniu stała się tak duża, że zaczęto oficjalnie tępić ten element życia szkolnego, ale tak naprawdę nigdy nie udało się go zlikwidować. Gdy nauka starszego rocznika dobiegała końca, na 24 godziny zamieniano się rolami. To młodszy stopniem ćwiczył swojego opiekuna. Wcześniej jednak musiał go poprosić o zezwolenie na cuknięcie, czego nie można było odmówić. Ta doba była chwilą, kiedy można było odegrać się za cały rok, ale była również próbą pełnienia roli starszego rocznika. Przecież w następnym roku przychodzili nowi, którym należało przekazać tradycję. Jeśli już podczas służby młodemu oficerowi zdarzyła się jakaś wpadka, wynikająca z niewystarczającego opanowania kawaleryjskiej kindersztuby, starsi zgodnie twierdzili, że w szkole musiał być „za mało cukany”.
Hej dziewczęta, w górę kiecki
W marcu 1921 roku Józef Piłsudski osobiście udekorował sztandar 14. Pułku Ułanów orderem Virtuti Militari. Po uroczystościach zjadł obiad z żołnierzami, podobno nawet wypił z nimi trochę wódki. Nieco więcej wypili sami ułani, szczególnie stangret dowódcy pułku, który odwożąc Marszałka na dworzec, zaczął mu tłumaczyć: „Takiego pułku jak nasz to pan Marszałek na pewno jeszcze nie widział!”.
Ambicją każdego pułku było wyróżnienie się. Na pewne odrębności składały się przede wszystkim tradycja i historia jednostki. Jej ślady widać było przede wszystkim w różnym umundurowaniu i uroczystych ceremoniach. Każdy pułk posiadał swój sztandar, na który składano przysięgę, odznakę i barwy. Wręczenie odznaki oznaczało przyjęcie do rodziny pułkowej. Dowódca dekorując oficera zwracał się do niego słowami: „Jest to najwyższe pana odznaczenie dopóki nie dostanie pan odznaczenia bojowego”. Żołnierze, którzy zdobyli odznaczenia bojowe, cieszyli się szczególnym szacunkiem kolegów i ich ważność w hierarchii towarzyskiej rosła. Istotnym szczegółem, który wyróżniał pułk, były tzw. żurawiejki.
"Szable do boju lance w dłoń, Bolszewika goń, goń, goń". Fot. www.ulani.pl
Były to często dowcipne, czasem wręcz nieprzyzwoite piosenki, odnoszące się do historii lub wojennych epizodów poszczególnych formacji. Zwyczaj ten zaczerpnięto z kawalerii rosyjskiej. Przykłady? „Po majątki na Podole ósmy pułk wyrusza w pole”, „Szable do boju lance w dłoń, Bolszewika goń, goń, goń”, „Trzynasty to nie głupi - swoich grabi, cudzych łupi”, „Hej dziewczęta, w górę kiecki - jedzie ułan jazłowiecki”, „Kto w Pułtusku robił dzieci? To ułanów pułk nasz trzeci!”, „Elegancki, jaśniepański - to jest pierwszy pułk ułański”, itp. Trudno wymieniać tu wszystkie. Podobno w całej kawalerii w II RP doliczono się około 400 żurawiejek, tych oficjalnych i tych mniej, z reguły nie śpiewanych przy damach. Jeśli śpiewano żurawiejkę podczas spotkania towarzyskiego, wszyscy musieli wstać. Oficer, którego pułk wychwalano, słuchał jej stojąc na krześle lub kucając na piecu. Jednostki kawaleryjskie były bardzo zżyte. Nie tylko wewnątrz poszczególnych oddziałów, ale także jako cała formacja. Niektóre pułki związane były braterstwem broni. Na przykład wszystkie pułki tzw. „żelaznej brygady” płk Konstantego Plisowskiego walczące pod Komarowem: 1., 12. i 14. Te tradycyjnie więzy były szczególnie kultywowane. Szczególne było też przywiązanie do swoich patronów. Było ono powodem do dumy, czasem okazją do dowcipów. Tak było w przypadku dwóch najbardziej wysuniętych na wschód jednostek: 26. Pułku Ułanów
Wielkopolskich im. Hetmana Jana Karola Chodkiewicza z Baranowicz i 27. Pułku Ułanów im. Króla Stefana Batorego z Nieświeża. Między tymi miejscowościami jest 40 km odległości, więc z braku rozrywek często odwiedzano się nawzajem. Podczas jednej z wizyt doszło do małego zgrzytu. W trakcie pożegnania, ktoś nieopatrznie zawołał: „Niech żyją nam Astrachańczycy!” (była to żartobliwa nazwa pułku z Nieświeża). Starszy Wachmistrz Nurkiewicz, mocno już podpity, odwrócił się na siodle z okrzykiem: „No, no! Już żadne tam Astrachańczycy! I pamiętajcie chłopy, że w dawnej Polsce hetman nie tylko w rękę, a nawet w dupę całował króla!”. Była to wyraźna aluzja do patronów obydwu pułków.
Nie jestem kapitanem!
Bolesław Wieniawa Długoszowski - pierwszy ułan II RP - uosobienie wszystkich zalet i wad kawaleryjskich. Fot. www.wikipedia.pl, lic. GNU.
Stanisław Radomyski wspomina historię, która wiele mówi o „samoocenie” kawalerzystów. W 1938 roku 16. Pułk Ułanów Wielkopolskich przebywał na manewrach jesiennych. W rejonie Kamienia Pomorskiego zatrzymali się na dłuższy postój. Szwadrony zajęły kwatery w kilku niedaleko od siebie położonych wioskach. Jeden ze szwadronów stanął postojem w wiosce, gdzie mieścił się kościół. „Jakże wielkie było oburzenie ułanów tego szwadronu, gdy dowiedzieli się, że miejscowy proboszcz w czasie niedzielnego kazania zapowiadając przybycie jeszcze tego dnia ułanów, ostrzegł matki, aby na oku miały swe córki i niefortunnie wyraził się, że ułani to gorsi od piechoty”. Reakcja na poniżenie kawalerii wobec piechoty była natychmiastowa. Jeszcze tego samego dnia udała się do proboszcza delegacja ułanów i usilnie domagała się sprostowania (czy też odwołania) krzywdzącej opinii - pisze autor wspomnień. Proboszcz nie odwołał swoich słów, toteż ułani opuścili te niegościnne strony.
Kawalerzyści domagali się egzekwowania prawa, które ustanowił w carskiej Rosji jeszcze Piotr I. Zakazywało ono oficerom piechoty jeździć konno przed koszarami kawalerii. Powinni oni zsiadać z konia i dopiero po ominięciu koszar jechać dalej. Fotelowy dosiad piechurów drażnił ułanów. Według pułkownika Rómmla: „czubek nosa, czubek kolan i czubek buta jeźdźca powinny stanowić linię idealnie prostą i wertykalną”.
Kawaleria różniła się od piechoty pod wieloma względami, ale przede wszystkim była uważana za elitę armii. Także stopnie wojskowe różniły się nieco od tych w piechocie. Stopnie sierżanta i kapitana zastępowali wachmistrzowie i rotmistrzowie. Przywiązanie do tych tytułów przybierało czasami zaskakujące formy. Szczytem przywiązania do stopnia wachmistrza, niech będzie przykład jednego z żołnierzy 7. Pułku Ułanów Lubelskich, który w Ludowym Wojsku Polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Swojej rodzinie zostawił testament, aby na nagrobku, pod jego nazwiskiem, widniał napis „wachmistrz 7. Pułku Ułanów Lubelskich”. Stopnie rotmistrza i kapitana, choć formalnie równe, różniły się prestiżem i „wartością towarzyską”. Przywiązani do tej odrębności byli zwłaszcza ułani. Prowadziło to czasami do zabawnych sytuacji. Opisana poniżej miała miejsce w czasie zakupów robionych przez rotmistrza w sklepie żydowskim: „Gdy obsługujący uniżenie pana rotmistrza sprzedawca zwrócił się do niego per panie kapitanie, rotmistrz oburzony taką zniewagą odburknął:
- Nie jestem kapitanem!
Przestraszony i speszony tą stanowczą uwagą sprzedawca, nie wiedząc, czym mógł tak znieważyć swojego klienta, zaczął znacząco liczyć gwiazdki na naramiennikach rotmistrza, po czym nieśmiało, ale grzecznie, odważył się zapytać:
- A po czym mam poznać, że szanowny pan oficer nie jest kapitanem?
- Po twarzy - odburknął zdenerwowany rotmistrz”
Oczywiście niekiedy zdarzało się, że żołnierze zmieniali jednostki i na przykład przechodzili z piechoty do kawalerii. Nawet „pierwszy ułan II RP” Wieniawa „stawiał pierwsze kroki” w piechocie - matce wszystkich broni, bo jako piechur wyruszył w składzie „Kadrówki”. Dopiero po kilku dniach rozkazem Beliny został powołany do „grzesznego ułańskiego nieba”, gdzie bez trudu przyswoił sobie, że „każdego prawego kawalerzystę cechuje upodobanie i słabość do trzech K - są nimi: koń, koniak i kobieta".
Jednak trzy kawaleryjskie słabości to już zupełnie inna opowieść.
Tomasz Borejza, Janusz Podolski
Zdjęcia ze strony www.ulani.pl dzięki uprzejmości Szwadronu Niepołomice, który kultywuje tradycje 8. pułku Ułanów imienia księcia Józefa Poniatowskiego.