Jak i inni mieszkańcy Wierszyny, pani Franciszka mówi po polsku z elementami gwary, którą przywieźli na Syberię osadnicy z Zagłębia Dąbrowskiego. W tej grupie, która założyła Wierszynę w 1910 roku, był jej dziadek. Przyjechał ze starszym synem, a jednym z młodszych, urodzonych już na Syberii, był jej ojciec.
Pani Franciszka wie, że w tamtych czasach wokół była tajga, a w okolicy mieszkali Buriaci. Polscy osadnicy "drużno (w przyjaźni - przyp.red.) żyli z Buriatami, Buriaci pomagali bardzo" - opowiada. Te dobre relacje przeniosły się na następne pokolenia, bo również jej rodzice przyjaźnili się z Buriatami, a ona sama miała buriacką przyjaciółkę.
Podkreśla, że gdy w latach 30. XX w. religia została zabroniona i do kościoła w Wierszynie już nie można było chodzić, nadal wszyscy znali pacierz. Jako bardzo wierzącą osobę wspomina swoją babkę. Religijność, którą pani Franciszka wyniosła z domu, przekazała swoim dzieciom, wnukom i prawnukom - wszyscy byli ministrantami. Ubolewa, że dziś ludzie nie chcą chodzić do kościoła, "teraz ta młodzież we wszystkim druga (inna - przyp.red.)" - przyznaje.
Ze szczególną dumą mówi natomiast, że ośmioletni prawnuk "jeszcze miał pięć lat, jak już stał czytać po polsku". Prawnuk uczył się polskiego od niej: gdy przyjeżdżał do Wierszyny na wakacje, rozmawiała z nim po polsku. Nauczył się szybko. Jak opowiada, tłumaczyła, że im więcej zna się języków, tym lepiej.
Choć w Wierszynie "i Rosjanów dużo, i Buriaci są", to kiedy zbierze się grupa, to "my po swojemu, po polsku mówimy" - podkreśla.
Z Franciszką Janaszek, która w przyszłym roku ukończy 90 lat, rozmawiają wszyscy zainteresowani historią Wierszyny. Dzięki jednemu z takich wywiadów dotarli do niej krewni mieszkający w Polsce - ta część rodziny, która straciła kontakt ze swoimi krewnymi na Syberii. Odwiedziła ich w Sosnowcu dwa lata temu. Oni chcieliby przyjechać do niej, ale pandemia uniemożliwiła tę wizytę. Odmawiając modlitwę co wieczór, pani Franciszka modli się również o zakończenie epidemii.
PAP/dad