Dla słuchaczy wychowanych na radykalnym, minimalistycznym techno albo zwariowanych eksperymentach współczesnej sceny alternatywnej melodyjne i pastelowo brzmiące przeboje francuskiego muzyka - "Oxygene 4", "Equinoxe 5" czy "Magnetic Fields 2" - nie tylko trącą myszką, lecz także wydawać się mogą kwintesencją komercyjnego nadużywania terminu "muzyka elektroniczna".
Tego typu oskarżenia są jednak równie nietrafione, co rozpowszechniony wśród zatwardzialych fanów Jarre'a (oraz organizatorów jego koncertów) pogląd, jakoby był on pionierem muzyki elektronicznej. Aby sprostać tym oczekiwaniom syn Maurice'a Jarre'a, słynnego kompozytora muzyki filmowej, musiałby zacząć tworzyć w wieku jednego roku, czyli w 1949. Wtedy bowiem przy Radiu Francuskim powstała Groupe de Recherche de Musique Concrète, czyli pierwsza oficjalna organizacja zamująca się produkcją muzyki elektroakustycznej.
Jean Michel dołaczył zresztą do eksperymentalnego ośrodka (przemianowanego na Groupe de Recherches Musicales) w drugiej połowie lat 60., jako młodzieniec doświadczony już w różnych formach muzyki rozrywkowej. Radykalne brzmienia oraz niekonwencjonalne myślenie o kompozycji zdominowały "La Cage/Erosmachine", czyli pierwszą płytę, a właściwie singiel Jarre'a z 1969 roku.
Powszechnie za debiut francuskiego twórcy uważa się jednak płytę długogrającą "Oxyegne" z 1976 roku. O tyle słusznie, że kultowy album wyznaczył zupełnie nową epokę nie tylko w karierze Jarre'a, lecz także w historii kultury popularnej. "Oxygene" to pierwsze nagranie muzyki elektronicznej, które rozeszło się na całym świecie w wielomilionowym nakładzie (dziś sześć zer należy już poprzedzić liczbą piętnaście).
Francuz nie był pierwszym twórcą, który podjął próbę uwiedzenia nowymi brzmieniami masowej publiczności. Szlaki przetarli już wcześniej przedstawiciele niemieckiego awangardowego rocka, jak Klaus Schulze czy grupy Kraftwerk oraz Tangerine Dream. Żaden z tych artystów nie osiagnął jednak efektu porównywalnego z przełomen "Oxygene".
Z dzisiejszej perspektywy recepta Jarre'a wydawać może się po prosta. Złagodził on nieco transową powtarzalność dzieł swoich niemieckich kolegów, połączył ją z krótszymi, "piosenkowymi" formami, uszlachetnił odrobiną klasycznych (a raczej barokowych) chwytów kompozytorskich i przyprawił szczyptą eksperymentalych brzmień, którymi zajmował się jako członek Groupe de Recherches Musicales. W 1976 roku był to jednak przełom na miarę narodzin rock'n'rolla.
Dziś Jarre na zmianę odcina kupony od oryginalnej estetyki brzmienia, opatentowanej przez siebie 35 lat temu, i usiłuje - raczej bezskutecznie - przypodobać się młodszemu, wychowanemu na muzyce klubowej, pokoleniu. Jednakże pierwsza dekada jego międzynarodowej kariery upłynęła pod znakiem coraz to nowych, zwykle udanych (choć czasami zupełnie nieudanych), pomysłów na połączenie eksperymentalnego nowatorstwa brzmieniowego z popową przebojowością.
Właśnie dlatego, a także ze względu na asemantyczny charakter swojej twórczości, Jarre stał się oficjalną wizytówką kultury zachodniej wysłaną do Chińskiej Republiki Ludowej. Jego koncerty z 1981 roku były pierwszymi występami europejskiego artysty w Kraju Środka od czasów rewolucji. Francuski muzyk potraktował sprawę poważnie i przygotował cztery nowe utwory (oparte po części na orientalnych skalach i brzmieniach), a także autorską aranżację dawnej pieśni, przeznaczoną na tradycyjny zespół chiński oraz syntezatory, a zatytułowaną wdzięcznie "Połów ryb o zachodzie słońca". (Co ciekawe, spragnieni nowinek i rozrywki obywatele ChRL i tak najlepiej bawili się przy dyskotekowym "Magnetic Fields 2").
Rodzaj "wyimaginowanej" muzyki etnicznej stał się przedmiotem najambitniejszego eksperymentu Jarre'a. Mowa o albumie "Zoolook" z 1984 roku, w znacznym stopniu opartym na samplach mowy ludzkiej oraz śpiewu w 24 różnych językach z 5 kontynentów. Francuskiemu wizjonerowi udało się przekonać do projektu śmietankę poszukujących muzyków tamtej epoki, m.in. Laurie Anderson, gitarzystę King Crimson Andrew Belewa oraz jazzowego basistę Marcusa Millera. "Zoolook" stał się jednym z najoryginalniejszych rozrywkowych albumów lat 80., oscylujących pomiędzy pretensjonalną, acz intrygującą elektroniczną symfoniką, a autorską propozycją nowej muzyki tanecznej.
Transkulturowe koncepty przybierały na kolejnych płytach Jarre'a o wiele mniej interesujące, a często wręcz kiczowate formy. O wiele ciekawsze efekty przynosiły natomiast jego wycieczki w rejony nowoczesnego jazzu. Utwory jak "Last Rendez-Vous" (pierwotnie partię saksofonu miał wykonać w przestrzeni kosmicznej Ron McNair, uczestnik tragicznie zakończonej w 1986 roku misji Challengera) i "Toky Kid" brzmią dziś niczym brakujące ogniwa pomiędzy jazz-rockiem lat 70. a współczesnym nu-jazzem.
Pomysł anonimowego internauty na zilustrowanie utworu "Tokyo Kid" ujęciami z "Metropolis" Fritza Langa wydaje się bardzo trafiony. Niezwykły, mroczny klimat nagrania oraz jego nieregularny 'beat" zdają się już w 1986 roku zapowiadać poszukiwania trip hopu oraz tak zwanej inteligentnej muzyki tanecznej lat 90.
Wielu komentatorów zgadza się, że prawdziwie twóczy okres u Jarre'a zakończył się na przełomie lat 80. i 90. Na scenę wkroczyło wtedy zupłenie nowe, bardziej śmiałe - zarówno w swoim prymitywizmie, jak i brzmieniowej bezkompromisowości - pokolenie. Francuski wizjoner, który kładł podwaliny pod epokę techno, nie odnalazł się w jej realiach.
Jednym z ostatnich utworów, którym udało mu się zaskoczyć fanów, był "Waiting for Cousteau" z 1990 roku, czyli rozciągniety w czasie, statyczny i oscylujący na granicy ciszy pejzaż dźwiękowy. Tą kompozycją Jarre nawiązał do słynnego dramatu Becketta i złożył hołd francuskiemu badaczowi morskich głębin, Jacquesowi-Yvesowi Cousteau. Dziś utwór brzmi trochę jak pożegnanie samego Jarre'a z pionierskim okresem w jego twórczości...
Koncerty Jeana Michela Jarre'a w Polsce:
13.11.11 - Katowice, Spodek
14.11.11 - Warszawa, Torwar
15.11.11 - Bydgoszcz, Hala Łuczniczka
13.11.11 - Katowice, Spodek
14.11.11 - Warszawa, Torwar
15.11.11 - Bydgoszcz, Hala Łuczniczka