13 kwietnia 1967 roku (choć niektóre źródła podają dzień później) Rolling Stonesi wystąpili w Warszawie. Zespół promował swój album "Between the Buttons", jednak trudno nazwać pobyt w Warszawie częścią tournee promocyjnego - w wykonaniu Stonesów był to raczej obóz przetrwania.
Pomysł występu w Warszawie pochodził od samego z zespołu. Okazją był odwołany koncert w Moskwie. Naczelnej sile przewodniej międzynarodowego ruchu socjalistycznego nagle odwidziało się sprowadzanie do ZSRR brytyjskich chuliganów, z Beatlesami i Stonesami na czele. W ekipie Micka Jaggera narodził się więc pomysł występu w Warszawie. Polakom nie mieściło się wówczas głowie, że może nad Wisłą wystąpić najmodniejsza, skandalizująca grupa rockowa (zresztą już po słynnych ekscesach narkotykowych).
Jak przypomina dziennikarz Trójki, Piotr Metz, koncert odbył się jednak tylko dlatego, że zgodę na niego wyprosiły osobiście od Władysława Gomułki... jego wnuczki.
Basista zespołu w latach 1962-1992, Bill Wyman wspomina o warunkach finansowych grania za Żelazną Kurtyną w swoich wspomnieniach: "Pieniądze były z tego żadne - nasze honorarium graniczyło z jałmużną. Ale słyszeliśmy, że młodzież we Wschodnim Bloku zdobywa nasze płyty na czarnym rynku i słucha nas w radio. Na długo zanim głastnost stała się modnym słowem, byliśmy skłonni rozbijać bariery pomiędzy Wschodem i Zachodem".
Zespół przyleciał do Warszawy 12 kwietnia. Zabudowa Lotniska Okęcie wyglądała wtedy jak baraki wojskowe. Odprawa celna odbyła się w blaszanej ruderze. Zespół przewieziono szarą i ponurą Warszawą do najlepszego hotelu w mieście: nazywał się Orbis-Europejski (inne źródła podają, że bazą zespołu był znajdujący się naprzeciwko Hotel Bristol) i był kolejnym zimnym, szarym budynkiem. Każdy kolejny element PRL-owskiej rzeczywistości - wystrój pokojów, zagłuszanie stacji radiowych, brak telewizji, jakość hotelowego pożywienia, absurdalnie wysokie ceny (później okazało się, że rachunek za hotel i pożywienie wyniósł dokładnie tyle, co... honorarium zespołu za koncert) - stanowił dla muzyków z Wielkiej Brytanii prawdziwy szok. Pierwszego wieczora poznali smak polskiej wódki - ich przewodnikiem był Marek Karewicz, fotograf muzyczny, dziennikarz i animator polskiego jazzu.
Z wizyty w Warszawie Stonesi zapamiętali też niezbyt dyskretne śledzenie ich przez tajniaków. "Chowali się za drzwi, kiedy tylko na nich spoglądaliśmy" - wspminał Wyman. Zespół chciał trochę pospacerować po Warszawie, ale natychmiast został zatrzymany przez agentów... Konferencja prasowa nie mogła się odbyć do momentu, gdy recepcjonistka w hotelu nie dostała od przedstawiciela prasowego Stonesów odpowiedniej łapówki.
Publiczność na długo przed koncertem gotowała się z podniecenia. Wyzwanie "rozgrzania" tej publiki dostał zespół Czerwono-Czarni. Kiedy Stonesi wyjechali w kierunku Pałacu Kultury, czekały już na nich tysiące ludzi. Wszystkie bilety do Sali Kongresowej zostały rozprowadzone pomiędzy członków partii komunistycznej. Dla prawdziwych fanów nie były dostępne. Do Sali Kongresowej oficjalnie może wejść 2,5 tysiąca ludzi, ale liczbę widzów ocenia się nawet na 5 tysięcy. Wielbiciele Stonesów przyjechali z całej Polski. Wiele lat po koncercie do Trójki zadzwonił słuchacz, który relacjonował, że nie dostał biletu na koncert, ale był bardzo wierzący i... znalazł go pod nogami.
W Warszawie odbyły się dwa koncerty Stonesów. Podobno oba "położone" przez akustykę Kongresowej, system nagłośnieniowy i nieprzygotowanie obsługi do takich koncertów. Gwiazda musiała się zresztą ratować miejscowym sprzętem, bo na próbie dźwięku przed występem Brian Jones... spalił kabel do organów. Wybawicielem okazał się klawiszowiec Czerwono-Czarnych, Ryszard Poznakowski. Jak wspomina Wyman, również widownia zachowywała się ze sporą rezerwą. Policja i wojsko stały w przejściach i dookoła sali. "Za każdym razem, kiedy ludzie wstawali i oklaskiwali nas albo krzyczeli, przepychali się do nich «oficjele» i udzielali im reprymendy" - pisze. - "My na scenie byliśmy bezsilni, ale okropnie było przypatrywać się, jak represjonowane są spontaniczne ludzkie reakcje. Pod koniec koncertu widzowie zaczęli skandować «Ajkengetno!» i nie od razu zdaliśmy sobie sprawę, że chodzi o '(I Can't Get No) Satisfaction'".
Piosenki zagrane przez Stonesów w Warszawie: "Paint It Black", "19thy Nervous Breakdown", "Lady Jane", “Ruby Tuesday”, "Mother's Little Helper”, "(I Can't Get No) Satisfaction". Oba koncerty były krótkie, bo na więcej nie zgodził się management zespołu.
W czasie i w przerwie między koncertami na zewnątrz Sali Kongresowej dochodziło do zamieszek. Tysiące ludzi próbowało sforsować wejście. Tłum fanów walczył na ulicy z policją i z wojskiem. Milicja obywatelska wykorzystywała oddział konny i wozy opancerzone z karabinami maszynowymi na wieżyczkach, gaz łzawiący i armatki wodne. Wzburzony tłum, około 10 tysięcy osób, zdobył się na to, co udawało się w państwie komunistycznym niezwykle rzadko - sprzeciw wobec brutalnej władzy. Zespół był tak zbulwersowany tym, co opowiedział ich management obserwujący zamieszki, że po koncercie muzycy zabrali z hotelu kilka kartonów płyt i, gdy tylko widzieli na ulicy grupy młodych ludzi, zwalniali i rzucali im cenne winyle. Rozdali w ten sposób około 100 płyt. "Wróciliśmy do hotelu i czuliśmy się znacznie lepiej" - opowiada Wyman. 12 lat po Stonesach Eric Clapton, występując w Warszawie, przeżywał bardzo podobne przygody. "Ledwo był w stanie grać - od brutalnego zachowania porządkowych przed sceną robiło mu się niedobrze" - pisze Wyman.
Do mitów tamtego niezwykle barwnego koncertu przeszło afterparty z udziałem zespołu i aktywu partyjnego. Podobno Mick Jagger oddalił się od reszty grupy i ruszył gdzieś w miasto. Inna legenda mówi, że honorarium za koncert zespół postanowił przeznaczyć na ogromną ilość wódki, która została jednak odesłana przez brytyjskich celników i potem przez długi czas służyła twórcom zrzeszonym w Polskiej Agencji Artystycznej...
(kow/mk)
[W tekście wykorzystano m.in. informacje z książki Daniela Wyszogrodzkiego "Satysfakcja"]