Wydane w marcu reedycje albumów The Car Is On Fire układają się w niezwykle ciekawą do przestudiowania dyskografię. Z trzema dotychczasowymi płytami warszawskiego zespołu wiąże się historia dużych, nie do końca zrealizowanych ambicji, wewnętrznych tarć, minimalnych komercyjnych sukcesów, rozczarowujących prób zaistnienia na zachodzie. No i nie zapominajmy, że jest na nich dużo świetnej muzyki rozrywkowej.
Jak to przeważnie bywa z zespołami zakładanymi przez dziennikarzy muzycznych (współzałożycielem grupy był młody recenzent Borys Dejnarowicz ), TCIOF znany był ze swojej muzycznej erudycji i snobistycznej listy inspiracji. Składała się ona głównie z post-punkowych klasyków (Gang of Four , XTC ) i mało wówczas znanych w Polsce amerykańskich zespołów indie rockowych i post-hardcore'owych (The Dismemberment Plan , Wrens ). Takim fascynacjom dawał upust debiut zespołu z 2005 roku – "The Car Is On Fire", czyli popularny "Czerwony album". Ta zdecydowanie kompaktowa (trwająca równe 35 minut) płyta brzmiała witalnie i świeżo – taką stylistyką nie operował wtedy w Polsce chyba nikt inny. Płyta jest pełna precyzyjnie, niemal matematycznie skonstruowanych i jednocześnie bardzo chwytliwych piosenek. Flagowe "Miniskirt" jest tu najlepszym przykładem – nerwowo kłujące gitary, walczący z nimi o prym, wyeksponowany bas i osładzające szorstkie partie wokalne Dejnarowicza chórki basisty Kuby Czubaka . Jeśli ktoś ma zamiar usłyszeć tylko jeden utwór z tej płyty, niech to będzie właśnie ten przebojowy seans seksualnej frustracji.
VIDEO
Wydane półtora roku po debiucie "Lake & Flames" nie zaskoczyło chyba tylko samego zespołu i jego otoczenia. Muzycy TCIOF zmuszeni do odgrywania starego materiału, dobrze zdawali sobie sprawę, że druga płyta pozostawi go w tyle. I tak było: sama jej długość (ponad godzina muzyki, 23 indeksy) przyćmiewała skromny "Czerwony". Nie wspominając o ambicjach. Wyprodukowane przez Leszka Biolika "Lake & Flames" różni się brzmieniem od surowego debiutu, chyba tak jak to tylko możliwe. Monotonię zastąpiła szeroka gama barw, garażową anty-produkcję - produkcja koronkowa i krucha.
Albumu słucha się jak nagrania zespołu, który chce rozwinąć się w wielu kierunkach naraz i wykorzystać jak najwięcej z bardzo wielu nagromadzonych pomysłów. Inaczej mówiąc, słucha się go jak nagrania kilku różnych zespołów. Wrażenie to pogłębia rozdzielenie obowiązków wokalnych między Dejnarowicza, Czubaka i gitarzystę Jacka Szabrańskiego . Wątki debiutu wciąż się pojawiają, choć w wyczyszczonej formie w takich utworach jak "North By Northwest" czy "Kiss Kiss", ale bardzo trudno mówić o jego kontynuacji. Singlem promującym "L&F" był grywany już od dawna na koncertach "Can't Cook (Who Cares?)", jednak jego nowe wcielenie szokowało oprawą, która zainspirowana została francuską sceną taneczną. To jeden z najlepszych popowych utworów poprzedniej dekady, ale niekoniecznie najlepszy moment płyty. W końcówce albumu zagrzebane są prawdziwe skarby takie jak pomnikowa oda do przyjaźni i muzyki "What Life's All About" czy zwiewne i kontemplacyjne "JW Construction". VIDEO
Gdzie indziej basista Kuba Czubak objawia się jako rewelacyjny autor piosenek – wszystkie trzy piosenki, w których dowodzi zaskakują nieliniową narracją i ujmującą atmosferą. Gorzej ma się sprawa z materiałem Szabrańskiego – ballada "Newyorkewr" to dość banalna kompozycja, która na domiar złego tonie w patetycznych i przesłodzonych smykach, ogniskowe "It's Finally Over" to raczej coś co powinno przegrać walkę o obecność na stronie b singla. "Lake & Flames" nie jestem zatem świetne w całości, ba, w dwóch wymienionych fragmentach nie jest nawet szczególnie dobre. Natomiast większość albumu jest zwyczajnie wybitna – nie zawaham się stwierdzić, że to niedoskonały klasyk. Mimo świetnych recenzji, przebojowości, nawet mimo Fryderyka za płytę alternatywną, ten album też okazał się finansowym rozczarowaniem.
Jacek Szabrański powiedział w audycji "Historia pewnej płyty" poświęconej "Lake & Flames" , że zespół tworzył tak dużo utworów (materiału ponoć starczyłoby jeszcze na drugi krążek cd) z powodu napięć w składzie. Porównał pracę twórczą do "wrzucania swoich dzieci do szalup ratunkowych z tonącego okrętu". Wisiało nad nim widmo rozpadu.
I rozłam w szeregach faktycznie nastąpił – w 2007 Dejnarowicz opuścił zespół, by skupić się na solowych projektach - tak różnych jak neoklasyczny album "Divertimento" czy pop-rockowe Newest Zealand , o szefowaniu redakcji muzycznego pisma "Pulp" nie wspominając. Do Szabrańskiego, Czubaka i perkusisty Krzysztofa Halicza dołączył śpiewający gitarzysta Michał Pruszkowski , który jednak nie zagrzał długo miejsca w zespole. TCIOF wkroczył w końcu do studia jako trio. Znowu ze słynnym producentem – album "Ombarrops!" warszawianie nagrali w Chicago pod okiem Johna McEntire'a znanego z post-rockowych zespołów Tortoise i The Sea And Cake .
W końcu w maju 2009 płyta ujrzała światło dzienne. Promujący ją tytułowy singiel dezorientował – utwór rzucał w odbiorcę wszystkim co było pod ręką. Upchano w nim cytującą "Taxmana" The Beatles rytmikę, partię wibrafonu, partię thereminu, wojskowe zaśpiewy w zwrotkach, żeński wokal w refrenie, naśladujące Animal Collective przełamanie kompozycji... Wszelkie pomysły aranżacyjne i produkcyjne nie mogły jednak przesłonić dość przeciętnej kompozycji pod spodem. I jest to niestety symptomatyczne dla całej płyty "Ombarrops!" - świetnie brzmiącej, co chwila zaskakującej i zbyt mało wyrazistej. Ciepłe brzmienie i ujmująca atmosfera czynią album nieodparcie sympatycznym, niewiele jednak się z niego pamięta. Nie sposób natomiast mówić o porażce (pomijając beznadziejne, łączące weselne zwrotki i absolutnie nijaki refren "Evacuation"). Najlepsze momenty – "A Song Like No Other", "Cherry Cordial". "Strawberries" świadczą o tym, że źródło inspiracji TCIOF nie wyschło. Czubak, Szabrański i Halicz to wyjątkowy skład, na skalę krajową i światową. Może nie nie zarobią nigdy milionów na muzyce, może nawet nie nagrają nigdy zupełnie doskonałej płyty, ale radzę obserwować ich starania.
Łukasz Konatowicz
VIDEO