Daniel Miller był niedawno gościem Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit'11. Tę okazję wykorzystał Piotr Stelmach, by zapytać Millera o kulisy działalności Depeche Mode, których wydawcą i menadżerem pozostaje od ponad ćwierćwiecza. Zawarcie kontraktu z zespołem polegało na koleżeńskim uścisku dłoni, co wystarczyło by pracować wspólnie po dziś dzień.
- Po raz pierwszy usłyszałem Depeche Mode w pewnym pubie we wschodnim Londynie, gdzie występowali jako support Fad Gadgeta, nagrywającego dla Mute Records. Zwrócili moją uwagę, bo posługiwali się tylko trzema prostymi syntezatorami oraz małym automatem perkusyjnym, a brzmieli fantastycznie. Po dwóch spotkaniach zaproponowałem im współpracę, a oni się zgodzili. Przez kilka lat po prostu dzieliliśmy się zyskami po połowie, bez podpisywania zbędnych papierów - wspomina gość audycji "Myśliwiecka 3/5/7". - W Wielkiej Brytanii było wtedy kilka zespołów, które brzmiały podobnie do nich. Ale tylko Depeche Mode miało tę niezwykłą chemię ze słuchaczami. W sześć miesięcy udało im się rozkochać w sobie ludzi na całym świecie i stać się prawdziwymi gwiazdami. Dobrze pamiętam pierwsze koncerty w Paryżu czy Nowym Jorku. Bookowaliśmy salę na kilkaset osób, potem zamienialiśmy ją na pomieszczenie mogące pomieścić kilka tysięcy, a kończyło się na występach przed kilkudziesięciotysięczną publicznością. Był w tym rodzaj fanatycznego kultu...
W latach osiemdziesiątych Daniel Miller przyjaźnił się i wspierał wiele kapel, których dokonania okazały się potem kamieniami milowymi muzyki popularnej. Specjalnie po to, by nagrywać w Mute Records, do Londynu przybył z Australii prawie nikomu wówczas nieznany Nick Cave oraz jego ówczesny zespół Birthsday Party. - Niestety musiałem im odmówić, bo nasze wydawnictwo nie śmierdziało jeszcze groszem, a chłopaki z D.A.F. musiały spać u mnie na podłodze. Poleciłem im oficynę 4AD, w której ostatecznie skończyli. Zaprzyjaźniłem się jednak bardzo z Mickiem Harveyem, a potem z Nickiem Cave'em.
O gwiazdach wschodzących na początku lat 80. pod skrzydłami Mute Records oraz dalszych losach swojej wytwórni Daniel Miller opowiedział w drugiej części wywiadu dla radiowej Trójki.
Wcześniej Piotr Stelmach rozmawiał z nim o początkach Mute Records oraz muzycznych pasjach szefa wytwórni.
- Pod koniec lat 60. zafascynowała mnie muzyka elektroniczna. Jako student uczelni artystycznej miałem dostęp do małego studia, gdzie bawiłem się taśmami i najprostszymi urządzeniami. Syntezatory były wtedy nieosiągalne dla zwykłych zjadaczy chleba - wspomina Miller. - Potem zapomniałem o tym na całe lata, a muzyczną pasję rozbudziła we mnie na nowo dopiero punkowa eksplozja końca lat 70. Zespoły, których wcześniej słuchałem, jak Led Zepellin czy Pink Floyd, to byli profesjonaliści grający koncerty dla wielotysięcznej publiczności. Punk rock przypomniał tę dzikość i ekscytację, która towarzyszyła narodzinom muzyki pop, przywrócił ją ze stadionów do pokojów nastolatków.
- Wcale nie chciałem zakładać wydawnictwa płytowego, tylko opublikować swoje własne utwory - zdradza kulisy narodzin Mute Records. - Kupiłem więc syntezator Korg 700S oraz prosty magnetofon i wydałem singiel T. V. O. D. / Warm Leatherette jako The Normal. Ku mojemu zdziwieniu zebrałem świetne recezje, ale, co okazało się istotniejsze, mnóstwo artystów zaczęło wysyłać swoje nagrania demo na adres mojej matki, który podałem na okładce singla. Oni myśleli, że prowadzę poważne wydawnictwo!