Po roku od jego śmierci jeszcze bardziej odczuwamy jego stratę, a rana ta na pewno łatwo się nie zagoi. Lekiem nie na zapomnienie, ale na ukojenie w bólu, jest dwupłytowy album – hołd złożony zmarłemu muzykowi i jego bogatej twórczości – złożony przez jego kompana z zespołu – Adama Czerwińskiego, który od dwudziestu lat towarzyszył mu w jego muzycznej podróży. "Friends. Music of Jarek Śmietana" (wyd. Universal) to 21 kawałków Śmietany, które Czerwiński zaaranżował na liczne grono jazzowych gwiazd, które zaprosił do współpracy. Darek Oleszkiewicz , Larry Koonse, Zbigniew Namysłowski, Jan "Ptaszyn" Wróblewski, Piotr Baron, Krzesimir Dębski, Piotr Wyleżoł – to tylko kilka nazwisk z tego znakomitego grona. Ciężko mi sobie wyobrazić lepszy niż ten album pomysł na podkreślenia znaczenia Pana Jarka dla polskiego i światowego jazzu.
Jeśli ktoś na debiutanckiej płycie "wychodzi sam" i sam jeden chce oczarować publikę – to już choćby ten fakt jest godny szacunku, bez względu na to nawet, jaki będzie rezultat takiego czynu. Michał Ciesielski widocznie należy do grona tych ryzykantów, którzy lubią stawiać wszystko na jedną kartę i nie boją się potknięć. Jego „Between Black & White” (wyd. BCD) to dwanaście kompozycji autorskich i jeden standard. Już po pierwszym przesłuchaniu krążka okazuje się, że jest on nie tylko ciekawym pianistą, ale też dobrym kompozytorem. Choć słychać u niego neoromantyczne zacięcie i styl czasem zbytnio zbliża się do tego z czym kojarzymy Leszka Możdżera, to czuć, że Ciesielski ma ochotę mocno rozpierać się łokciami w całkiem sporym gronie zdolnych polskich pianistów jazzowych. Jego kompozycje stanowią w większości reminiscencje z dzieł muzyki klasycznej, naznaczone się mocnymi wpływami Ragtimu, a także folkową nutą. Na dopracowanie stylu przyjdzie jeszcze czas, a wtedy nie będę zapewne pisał jedynie o dobrym debiucie, ale o płycie walczącej o miano najlepszej w danym roku. Ciesielski potrafi bowiem w urokliwy i czasami z nadmierną tkliwością przedstawić swój sposób na muzykę – ale robi to naprawdę znakomicie. Ciekawe, czy w najbliższym czasie pójdzie za ciosem i również uraczy nas kolejną płytą solo, czy raczej sprawdzi się jako lider większego zespołu.
Opisując takie płyty jak „Nor Cold” (wyd. Multikulti) ciężko nie używać wyjątkowo często... nadużywanych sformułowań, jak choćby: oryginalny, nietypowy, nietuzinkowy. Zespół o tej samej nazwie, co tytuł ich krążka, dowodzony przez trębacza Olgierda Dokalskiego, który kojarzy mi się w największym stopniu ze znakomitym Daktari – tworzy muzykę nie starając się zbytnio ukrywać źródeł inspiracji. W przypadku omawianego krążka była nią płyta Biviendo En Kantando z archiwalnymi, pochodzącymi z początku XX wieku nagraniami sefardyjskich Żydów z Bałkanów. To zasiało w muzyku ziarnko, które pod wpływem przemyśleń przerodziło się w intrygujący projekt.
- „Słuchanie archiwalnych pieśni ladino wprowadziło mnie w stan bliski melancholii. Próba ich odegrania ów stan jeszcze pogłębiła. Pomysł na interpretację tych archiwalnych nagrań wykrystalizował się całkiem naturalnie. Pojawiła się we mnie chęć podzielenia się tym uczuciem. Chęć uwolnienia w muzyce emocji, które uzewnętrznią ból i euforię zarazem, spowodowane nieuchronnością upływu czasu”– tyle artysta. Dwoma kolejnymi źródłami natchnień przez niego wskazanymi są: Apokalipsa Świętego Jana i powieść "Ciepło, zimno" Adama Zagajewskiego. Do realizacji projektu Dokalski zaprosił grającego na gitarze i tar Wojciecha Kwapisińskiego oraz perkusistę Oori Shaleva z Izraela i belgijskiego saksofonistę Zegera Vandenbusschea. W efekcie otrzymujemy muzykę daleko wyłamującą się z mainstreamowych stereotypów i mocno zanurzoną w świecie kultury żydowskiej, z energię płynącą z żywiołowych Bałkanów.
Takie projekty, jak właśnie „Orange sky”, spokojnie można określić, jako przestąpienie tajemniczego progu oddzielającego świat młodzieńczy od dorosłości. Wcześniej Michał Wierba doskonalił swoje umiejętności pianistyczne m.in w znakomitym młodym zespole Wierba & Schmidt Quintet – tam zapewne zdobył pewność siebie, jasne spojrzenie na to, jakie kształty ma przybrać jego muzyka, poznał swoje umiejętności i wytyczył sobie cel. Czy jest nim bycie najlepszym polskim pianistą jazzowym, czy podbicie europejskiego czy amerykańskiego świata jazzu? Tego nie wiemy, ale słuchając „Orange sky” możemy mieć pewność jednego, jesteśmy świadkami kształtowania się nowej jakości na krajowej scenie. Tym bardziej, że tego coraz pewniej stawiającego kroki pianistę wspiera znakomita ekipa, której nazwę na prawdę warto zapamiętać – Doppelganger Project – bo o nich mowa, to: weteran perkusji Artur Skolik, basista robiący skoki w bok z hip-hopem Kuba Dworak i zorientowany na bałkańskie i latynoamerykańskie rytmy perkusjonista Łukasz Kurzydło. Ci muzycy, z których każdy zaznacza się w zasadniczy sposób na płycie, to ekipa, która daje liderowi duże możliwości bawienia się tematami, odlatywania w różne nieznane rejony i kierowania uwagi słuchaczy czasem na szczegóły, innym razem na zwartą historię. Wisienką na torcie jest swingujący wokal Patrycji Zarychty, którą pamiętamy ze współpracy choćby z Leszkiem Możdżerem. Trochę ciekawie ujętych standardów, miniatury, wciągające, rozbudowane, wielobarwne kompozycje lidera. Częste zmiany nastroju, przejścia od wojowniczego, przesyconego testosteronem ''It's Always Night'', poprzez delikatną balladę „Kora” – sporo word jazzu – ten krążek naprawdę da się lubić.
Nie ma tu co oczekiwać erupcji, gwałtownych doznań, impulsywności – to jest w końcu „Sleepy Music” (wyd. Requiem). Konrad Kucz – syntezatorowy mistrz – postawił przed sobą jeden cel – wędrowanie ze swoją muzyką i koncepcjami po różnych płaszczyznach snu. Dlatego na jego najnowszym krążku – ambientowym spojrzeniu na muzykę klasyczną i współczesną, gdzie z łatwością można odnaleźć odwołania do Mozarta i Mortona Fieldmana – nie należy szukać czegoś, co nie powinno się tam znaleźć. A ma być jak we mgle, dlatego od pierwszej, do ostatniej minuty tej jednej spójnej kompozycji, czujemy się osaczeni przez miękkość, harmonię i ... tak, tak piękno. To klasyczne, a coraz częściej zapominane, czy wręcz odrzucane piękno. Po znakomitej odpowiedzi na fascynacje muzyką Witolda Lutosławskiego, jakim była „Lutoslavia”, Kucz kontynuuje swoją współpracę z wiolonczelistą Mateuszem Kwiatkowskim. A że efekty są więcej niż pozytywne, można mieć tylko nadzieję, że obaj Panowie spotkają się przy kolejnym równie intrygującym projekcie.
Myślisz Stańko – mówisz Tomasz, chociaż miłośnicy jazzowego wokalu mogą zamiast tego powiedzieć – Krystyna. Tym bardziej, że jej kolejne krążki zyskują wyjątkowo dobre recenzje, a ona sama cieszy się uznaniem w środowisku i sympatią licznych fanów. Nie mam żadnych wątpliwości, że jej najnowsza płyta „Snik” tylko umocni jej pozycję – pierwszej damy polskiego wokalu jazzowego. Krystyna Stańko sięgnęła bowiem po to, co kocha i co buduje jej JA – a są nimi Kaszuby. Ten wyjątkowy region Polski – pod względem zarówno kulturowych jak i przyrodniczym – dzięki wokalowi Stańko odnajduje swoją emanację w muzyce zawartej na „Snik”. Otrzymujemy więc zarówno zaaranżowane folkowe utwory, jak i kawałki napisane przez znakomitego kompozytora i basistę Piotra Lemańczyka. Krystyna Stańko w emocjonalny, ekspresyjny sposób ukazuje głębię tego regionu, z pięknymi i mądrymi tekstami piosenek tworzy nastrój uczuciowości, zafascynowania, jedności z tą ziemią i tymi ludźmi. Sukces „Snik” to nie tylko ogrom pracy włożonej przez wokalistkę i kontrabasistę – będących kręgosłupem, mózgiem i sercem projektu, ale także trud reszty zespołu, który tworzą: Dominik Bukowski - xylosynth, wibrafon, kalimba; Przemek Jarosz - perkusja, instrumenty perkusyjne. Gościnnie na krążku pojawia się również: Marcin Gawdzis (trąbka, flugehorn), Krzysztof Wojciechowski (instrumenty perkusyjne), Jerzy Walkusz (kaszubskie instrumenty ludowe: skrzypce diabelskie, klekotka, grzechotka, parłaczka, sznara, burczybas i kij pasterski) i Gabriela Dudzik (głos /legenda/).
A skoro mowa o Kaszubach, to ten piękny region ma swojego wielkiego promotora także w osobie znakomitego basisty i kompozytora Ola Walickiego. Operujący pomiędzy jazzowym mainstreamem i w coraz większym stopniu muzyką teatralną, na krążku „Kaszebe II” może zadziwić tych, którzy wciąż patrzą na niego przez pryzmat jego poprzedni, bardziej improwizowanych produkcji. Tu przede wszystkim liczą się autorze tekstów kolejnych piosenek m.in.: Gaba Kulka, Tymon Tymański czy Dorota Masłowska. A muzyka? Wielkie zdziwienie – wszystko orbituje wokół popu, epatuje kiczem, punkiem spod znaku Pink Freud … i przyznam, to rozczarowuje, w szczególności, jeśli w uszach wciąż mam jego grę w kwartecie Namysłowskiego czy w Łoskocie. No, ale takie dziś mamy czasy, że jazzmani odlatują nieraz w inne galaktyki. W efekcie mała jest szansa, że miłośnicy improwizacji – przyciągnięci nazwiskiem autora - sięgną po ten krążek. Ale jeśli komuś przypadła do gustu pierwsza płyta poświęcona temu regionowi, ze zniewalającym wokalem i tekstami Damroki Kwidzyńskiej – to i kolejna część może przypaść do gustu.
Ja jednak pozostaje przy nieco wcześniejszej muzyce Walickiego – krążku „Kot (czy też kotka?)” (wyd. Instytut Kultury Miejskiej) skomponowanym do wierszy poetów nominowanych do Nagrody Europejski Poeta Wolności 2012. Oprócz grającego na obu omawianych krążkach perkusisty Kuby Staruszkiewicza, na tym znajdziemy także obdarzonego masą wspaniałych pomysłów klarnecistę Wacława Zimpela – obaj mają duży wpływ na kształt muzyki, na jej różnorodność, barwę i niewątpliwą zdolność kreowania pożądanej w danym momencie atmosfery. „Kot..” to w moim odczuciu apogeum przede wszystkim umiejętności kompozytorskich Walickiego – który tworzy zwartą, mającą swój początek, rozwinięcie i zakończenie prawie 40 minutową całość. Jest to dzieło, które powinno zachęcić także innym muzyków sceny improwizowanej, zainteresowanych teatralnymi możliwościami, do tworzenia większych form.
Wawrzyniec Prasek ma jeszcze czas na to, by się wybić, by o jego nagraniach i występach było głośniej niż do tej pory. Ten 27-letni pianista ma już na koncie dwie płyty: „Jazz Construcion” i „Fusianator” i wielkie apetyty na sukces zarówno artystyczny, jak i medialny. Wykształcony zarówno klasycznie, jak i jazzowo, ten wciąż młody pianista stara się znaleźć dla siebie niszę na tyle pojemną, by nie być ograniczonym jedynie do grupy jazz-fanów. Jego pomysł na muzykę to kontynuacja tzw. trzeciego nurtu, szerokiego pasma ekspozycji pomysłów z wykorzystaniem muzyki klasycznej, filmowej i rozrywkowej sprzed kilkudziesięciu lat, a także domieszki improwizacji. „Sensual moments” (wyd. 4 ever music) nie przyciągają oka (przynajmniej męskiego) nazwiskiem artysty, ale raczej dosyć odważną, przynajmniej w świecie muzyki, w której się poruszamy, okładką. Po części jest to chwyt jak najbardziej uzasadniony, w końcu sam tytuł krążka znamionuje atmosferę namiętności, rozmarzenia, zapalonych świeci i czerwonego wina. W takim świecie chce i umie poruszać się Prasek, który oddziaływującymi na sferę zmysłową kompozycjami stara się zaintrygować słuchacza. Pomaga mu w tym przede wszystkim grający na flecie i saksofonach Michał Kulenty, a także zespół smyczkowy z Mateuszem Smoczyńskim na czele.
„Na płycie tej nawiązuję do kilku dekad, w których żyłem. Do stylów muzycznych, których słuchałem i słucham dziś. Muzyka ta jest wypadkową moich zainteresowań gitarowych i basowych” – pisze w książeczce dołączonej do „Night lakes” (wyd. Polskiego Radio) znakomity polski basista Krzysztof Ścierański. Mamy więc do czynienia z muzycznym dziennikiem, niezwykle osobistym ukazaniem kolejnych etapów rozwoju artysty, który od lat zdominował w swoich fachu naszą krajową scenę. Idąc tym śladem odkrywamy jego rockowe zacięcie, jak choćby w ''Summer 69'' – w którym dynamika i erupcja emocji łączy się z nastrojem zadumy i refleksji. Kamienie milowe w karierze Ścierańskiego to jednak przede wszystkim wybitne jednostki, których twórczość wywarła na nim piorunujące wrażenie – stąd odwołania do Gary’ego Moore’a -''Dedykacja'', czy Cesarii Evory -''Evora”, a także osobiste momenty, które choć czasem błache, gdy trwają, z perspektywy czasu stają się kluczowymi – „Night Lakes'', będące muzycznym wspomnieniem z pobytów nad jeziorami, czy w ''W niebiesiech'' odwołujące się do przyjaźni jego dziadka z kobziarzami. Ten krążek to masa pomysłów, refleksji, miłych wspomnień – a przede wszystkim znakomity popis z kompozycji, jak i z gry na gitarach i basie.
Alternatywny pop, electro-industrial, wpadający w ucho głos Daisy K., dużo wszelkiego rodzaju perkusjonaliów i nowofalowych brzmień gitar, cytaty z Depeche Mode i Kraftwerk - 12 kawałków, często gęstych, z pesymistycznymi tekstami, wszystko oscyluje gdzieś w okolicach śmierci, cierpienia, beznadziei – jak choćby na mocnym, bardzo mocnym kawałku „System”. Drugi album DAS MOON – warszawskiego tria, które nieźle namieszało swoim debiutanckim "Electrocution" – na pewno nie przejdzie niezauważony. "Weekend In Paradise" (wyd. Requiem) to doprecyzowanie poprzedniego przekazu, materiał na niej zawarty nie wyczerpuje bynajmniej pomysłu na muzykę, jakie mają Daisy K. DJ Hiro Szyma i Musiola. Ciekawe czy gdzie w tej burzy mózgów, jaka zachodzi pomiędzy nimi na etapie projektowania kolejnych utworów, dojdzie w końcu do jakiegoś optymistycznego przewartościowania?
Mieczysław Burski