Debiutancka płyta Pianohooligana z odważnymi interpretacjami dzieł Krzysztofa Pendereckiego wzbudziła szczery zachwyt zarówno w świecie jazzu jak i muzyki poważnej. Teraz znów Orzechowski beztrosko spaceruje sobie po wydawałoby się zdecydowanej, twardej granicy oddzielającej oba muzyczne gatunki. "15 Studies for the Oberek" (wyd. Universal) to dzieło, z którym należy się zapoznać, choć nie każdy do niego wróci. Rytm, melodia, harmonia – to one w największej mierze trafiają na warsztat Pianohooligana – on zaś kroi, wykręca, analizuje najdrobniejsze niuanse, starając się odnaleźć ich jądro, ich naturę. Czy ktoś by pomyślał, że oberek może kryć przed nami tyle tajemnic?
Sławomira Jaskułke zawsze będę kojarzyć ze współtworzonego ze Zbigniewem Namysłowskim znakomitego kwartetu i jego owoców, albumów: „Standards”, „Assymetry” i najlepszego z całej trójki „Nice & Easy”. Później przyszło kilka różnorodnych projektów wraz z grą w duecie z Piotrem Wyleżołem, krążka z muzyką na fortepian i orkiestrę, gdy w trio i wreszcie solo. No i to solo jest najbardziej zastanawiające, pobudzające wyobraźnię, odsuwające widmo nieuchronnie upływającego czasu. Panie Sławku, to, co Pan zrobił na najnowszej płycie „Sea”, to niewątpliwy przełom w Pana twórczości – spotkałem na tym muzycznym obrazie człowieka, który będąc młodym, pełnym energii i kreatywności artystą – w sposób dojrzały, pełen wysublimowania i umiejętności patrzenia w dal, prowadzi nas wprost w otchłań zadumy, refleksji nad sprawami naprawdę ważnymi. „Nie jestem romantykiem, ale lubię piękno, subtelność, i melodyjność w muzyce. Jak dodać do tego ciszę i pozbyć się nadmiernego romantyzowania, to o efekt możemy być spokojni. Jestem zdeklarowanym fanem prostoty, oczywiście nie w każdym aspekcie, ale przynajmniej w kontekście moich ostatnich solowych działań” – przekonuje artysta. Prostota – słowo klucz dla odczytania przesłania tego albumu. Będąc zadeklarowanym miłośnikiem twórczości fortepianowej Debussiego i Ravela odnajduję podobne spojrzenie na muzyczną ekspresyjność w twórczości autora „Sea”.
Pamiętają Państwo nominowany w 2005 roku do Fryderyka w kategorii jazzowy album roku – „Bassville”. Był to piąty solowy, a w tym wypadku podwójnie solowy – gdyż nagrany jedynie na kontrabas - album znakomitego Jacka Niedzieli – Meiry. Od tego czasu wiele się musiało w jego muzycznym życiu dziać, na tyle, że zdecydował się on po dziesięciu latach uraczyć nas kontynuacją tamtego projektu. Miłośnicy jazzu mają szczególny sentyment do basistów. Pozostają oni najczęściej na drugim planie i rzadko kiedy są liderami zespołów. A jednak są niezbędni, a ich pulsujące rytmy, precyzja i „czytanie” gry partnerów, nie mówiąc już o często wyczekiwanych solówkach – to esencja tego, czego od nich oczekujemy.
Jacek Niedziela – Meira dodaje do tego niesłychaną wiedzę o samym jazzie, prądach, osobistościach i przemianach, jest w końcu autorem niezwykle ważnej pozycji „Historii Jazzu – 100 wykładów”, został uhonorowany za swoje osiągnięcia medalem Gloria Artis oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi, wielokrotnie wyróżniany był też tytułem najlepszego kontrabandzisty w ankiecie Jazz Forum. Kompozycje solo – wielobarwne, pełne odnośników, lśniące od wirtuozerskich popisów, niuansów – wszystko to zawarte na płycie „Bassville 2. Tribute to Jazz History” sprawia, że mamy do czynienia z albumem wyjątkowym, rarytasem, który powinien znaleźć się w zbiorach prawdziwych miłośników improwizacji. Powiedzmy sobie szczerze – Mistrz powraca i jest w wyjątkowo dobrej formie!
Żyjący na stałe w słonecznej Hiszpanii, nasz znakomity, doświadczony, stanowiący wzór dla młodego pokolenia jazz-adeptów, saksofonista Andrzej Olejniczak udowadnia na swoim najnowszym krążku – „New Jazz Concertos” (wyd. Polskie Radio), że koegzystencja jazzu i muzyki poważnej jest nie tyle możliwe, co przynosi znakomite efekty. Oczywiście, nie wszyscy fani po jednej i po drugiej stronie muszą akceptować takie eksperymenty, ale nie bez kozery mówi się o muzyce improwizowanej, że jest muzyką poważną – kameralistyką XX i XXI wieku. Zresztą niezwykle często się zdarza, że słuchacze klasyki lubią jazz i na odwrót. Podobnie jest z awangardą w jednym i drugim gatunku, prądy te potrafią się nawzajem wzmacniać i mieszać. „New Jazz Concertos” to trzy koncerty na saksofon i orkiestrę wspomaganą przez jazzowe trio. Dwupłytowy album to zapis koncertu z 26 kwietnia 2013 z radiowego Studia Koncertowego im. Witolda Lutosławskiego z udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Krzesimira Dębskiego. Wśród zaprezentowanych na nim dzieł jedno należy właśnie do tego dyrygenta, a obok niego Olejniczak prezentuje utwory Eddiego Sautera „Focus Suite” i Marka Kussa „Saxophone Concerto”. Trzy kompozycje, trzy spojrzenia na rolę saksofonu jako instrumentu wirtuozerskiego – pełne dramaturgi, pasji, wykorzystywania jego możliwości i niechęci do zbytniego krępowania graczy. Repertuar klasyczny jest na ten instrument, niestety, niezwykle skromny, co zachęca jego młodych użytkowników, do własnych poszukiwań, transkrypcji czy wykonywania dzieł, które napiszą dla nich współcześni kompozytorzy. Dlatego największe brawa należą się Krzesimirowi Dębskiemu, że postarał się o tak atrakcyjne dzieło, jakim niewątpliwie jest „Jazz Concerto for Sax & Orchestra”. Mam nadzieję, że doskonała realizacja tych utworów zachęci też innych polskich twórców do pisania na ten instrument.
Michał Milczarek - gitara, Mateusz Modrzejewski - perkusja, Bartek Łuczkiewicz – bas – nowy zespół, debiutancka płyta "Squirrels & Butterflies" – i wiele pytań o to, jakie cele stawiają przed sobą ci młodzi muzycy, którzy zaczęli współpracę w 2012 roku. Takie numery jak "A Handful of Needles" i Mount Brynd" wskazują, że mają zamiar orientować się głównie na fusion odwołując się do osiągnięć Johna McLaughlina i wczesnego Pata Methenego i nie stroniąc od funku, bluesa, elektroniki i psychodelicznych klimatów. Chłopaki nie boją się zaszaleć, puścić wodze fantazji, nie obawiają się głosów krytycznych, chociaż będą zapewne przez to, że nie są zbyt rozpoznawalni, poddawani surowym ocenom. Jeśli jednak posłuchamy choćby „Mosquito” - to nie da się nie zauważyć, że szaleństwo i dowcip wpisane są w fundament tria. I dobrze i tego potrzeba, by nie stać się kolejnym z wielu podobnie do siebie grających zespołów, ale grupą rozpoznawalną. Czy trio Milczarka ma na to szansę? W tym co robią są naprawdę nieźli, jeśli uda im się wbić jeszcze mocniej w nowoczesny jazz, nadać swojej grze jeszcze więcej oryginalności, to wietrzę im sukces.
Grający na perkusji Michał Dzioboń, gitarzysta Dawid K. Wieczorek i saksofonista Bartłomiej Wielgosz – to nowe trio, któremu powinniśmy się baczniej przypatrzeć. Ich debiutancki album "Payoff" to dowód na to, że free wcale nie musi być przepełnione rykami, pokrzykiwaniami, jazgotem, noisem – jak choćby u Petera Brotzmanna. Ich muzyka jest wyważona, spokojna, nastrojowa, momentami melancholijna, ale też z dźwiękami nawiązującymi – w szczególności w gitarowych partiach – do postrocka. Artyści nie wychodzą zbytnio poza osiągnięcia amerykańskiej awangardy z lat 60. – co nie jest formułowane jako zarzut. „Zbytnio” to jednak nie to samo, co nic. Panowie mają bowiem wiele do powiedzenia i widać, że odrobili lekcję z Dreke’a, Trzaski i Vandermarka. W szczególności, że Dzioboń doskonale rozumie, co to znaczy pełnić „drugoplanową” rolę w zespole, służąc swoim kolegom doskonałymi płaszczyznami, kreując atmosferę, momentalnie zmieniając nastrój. Może jest go za mało, jako jednostki, jako indywiduum, może zbytnio zatracił się na rzecz całości? Mam nadzieję, że na kolejnym krążku zaprezentuje nam więcej swoich możliwości, w szczególności, że zdradza predyspozycje do niebagatelnych rozwiązań. „Payoff” – to długa, ponadgodzinna improwizacja nagrana w jednym podejściu, podzielona później przez zespół na oddzielne utwory. To jednak trochę sztuczny zabieg, muzyki słucha się bowiem jako spójnej całości, czyli, z przekonującym początkiem, szerokim rozwinięciem i zrozumiałym zakończeniem.
Imię i nazwisko tego kompozytora nie musi być znane wszystkim miłośnikom jazzu, ale każdy z nich nieraz zetknął się z jego kompozycjami, które nieskończoną liczbę razy były poddawane improwizacyjnej obróbce. Victor Young to człowiek muzyki filmowej ("Przypływ", "Jeździec znikąd", "Johnny Guitar", "Komu bije dzwon", "Podróże Guliwera"), autor licznych piosenek wystawianych na Broadwayu musicali. W mgnieniu oka stały się one jazzowymi standardami, cieszącymi się wciąż niesłabnącą estymą.
A że Kuba Stankiewicz jest mistrzem balladowych nastrojów, naszym rodzimym Ketijele Bjornstede, więc w wyjątkowo czarujący sposób przedstawia takie hity, jak choćby: "Love Letters", "Summer Love" czy "Everything I Do". Pracę nad nimi ułatwia mu towarzystwo tak wspaniałych muzyków, jakimi są często współpracujący z nim basista Darek Oleszkiewicz i były członek legendarnej grupy Weather Report perkusista Peter Erskine, który grał później w zespołach Diany Krall i Kate Bush. Na "The Music Of Victor Young" (wyd. Warner Music Polska) trio bawi się kompozycjami, podrzuca, przekraja, wyciska z nich esencję i zaczyna od nowa. W 2013 Stankiewicz zaskoczył nas liryzmem w swoim interpretacjach tematów z muzyki Wojciecha Kilara, w tym oddaje hołd kolejnemu z wielkich kompozytorów – z równie wdzięcznym efektem.
"Ziemie obiecane" Krzysztofa Napiórkowskiego to 11 utworów do tekstów Bolesława Leśmiana, Krzysztofa Karaska, Wojciecha Kassa i jego własnych. W stosunku do jego poprzedniej płyty zauważalne jest poszerzenie zespołu. Teraz na krążku partnerują mu: gitarzysta Marek Napiórkowski, “Fusion Strings” pod kierunkiem Michała Jurkiewicza, Daniel Kapustka – perkusja, Kacper Stolarczyk – gitary, Maciej Magnuski – bas, Szymon Kamykowski – saksofon i dwie śpiewające Panie: Dorota Miśkiewicz oraz Olga Boczar. Warto dodać, że lider zespołu oprócz śpiewania i pisania tekstów okazjonalnie udziela się też na fortepianie. Jego „Ziemie obiecane” to lekko jazzujące, poetycko-popowe ujęcie i ciekawe teksty. Muzyka jest miła w odbiorze, niewymagająca, relaksująca, acz niespecjalnie wciągająca. Dlatego bardziej polecałbym ją fanom dobrej piosenki, niż stricte jazzowego wokalu.
Przyznaję się bez bicia. Nie znałem wcześniej ani Sylwii Białas ani perkusisty Asafa Sirkisa. Ładna grafika płyty, stylizowana trochę na produkcje ECM – przyciągnęła mój wzrok, ale to, co usłyszałem na samym krążku okazało się wielką niespodzianką. Po pierwsze, jest to debiut kwartetu, na który, oprócz wymienionej dwójki, składają się pianista Frank Harrison i basista Patrick Bettison. Zespół rezyduje na stałe w Wielkiej Brytanii, a autorstwem dziesięciu znajdujących się na krążku „Come to me” (wyd. Stone Bird) utworów podzielili się pół na pół Białas z Sirkisem. Po drugie, piosenki śpiewane są po polsku! Tak, tak, powtórzę, chociaż album wydany jest za granicą, to jednak wokalistka zdecydowała się na wykonywanie tekstów w rodzimym języku, a nie w angielszczyźnie, co nieraz, przy słabości wymowy, jest więcej niż żenujące. A tu słyszymy piękne balladowe kompozycje, ale nie smuty, nie przygnębienie, chociaż odrobina melancholii nie zaszkodziła wymowie całości produkcji. Białas ma śliczny głos i potrafi z urzekającą prostotą z niego korzystać, a że otoczona jest doskonałymi muzykami, którzy umieją dorzucić do całości więcej niż trzy grosze i nie ograniczają się jedynie do asystowania, to, w efekcie - „Come to me” to nie tylko wokal, ale przede wszystkim dobry kawałem maistreamu. Pani Sylwio, proszę trzymać tak dalej!
Na początku ustalmy jedną rzecz. Nie ma drugiego w Polsce wokalisty, który śpiewał by w taki sposób jak Grzegorz Karnas. Ze światowych gwiazd, zarówno w modulacji, umiejętności bawienia się głosem, improwizacji, wyczucia rytmu jest mu najbliżej do Kurta Ellinga. Na swoim najnowszym krążku „Vanga” (wyd. BMC Records) – będącym rejestracją jego budapesztańskiego koncertu sprzed prawie roku w Opus Jazz Club – Karnas bawi, cieszy, przestrasza – gdy tylko ma na to ochotę jest surowy, kiedy indziej cały wchodzi w groove, by za chwilę przerzucić się na rock, a zakończyć spokojnie, delikatnie, romantycznie. Co ciekawe, krążek ten do tej pory doczekał się dużo więcej recenzji za granicą niż w naszym kraju, co szczególnie dziwi, gdyż niewielu jest u nas panów, których możemy uznać za wokalistów stricte jazzowych. A że Karnas potrafi umieścić swój śpiew w otoczeniu znakomitej muzyki, więc i „Vanga” brzmi świetnie. Jest to, w dużej mierze, zasługa kontynuowania współpracy z węgierski cymbalistą Miklosem Lukacsem, który już na poprzednim krążku "Audio Beads" pokazał, że stać go na wiele i że potrafi swoją grą zmienić muzyczny obraz każdego zespołu, w którym występuje.
Sprawdziłem i wszytko się zgadza. Bogna Kicińska, której krążek „The Maze” właśnie otrzymałem do recenzji, to ta sama wokalistka, która oczarowała mnie swoim głosem na płycie „Cat’s dream” świetnego gitarzysty Rafała Sarneckiego. Trochę szkoda, że muzyk ten nie zrewanżował się Kicińskiej swoim udziałem na jej albumie. Ale konkurencja na „The Maze” jest i tak ogromna, gdyż urodzonej w Krasnymstawie, a mieszkającej w Nowym Jorku artystce udało się zaprosić do współpracy niebagatelnych muzyków, wśród których na szczególne wyróżnienie zasługuje skrzypek Mateusz Smoczyński.
To on swoją nieraz brawurową grą wysuwa się na czoło zespołu i nadaje kierunek reszcie kolegów. Dzięki temu Kicińska może pokazać pełnię swoich umiejętności wokalnych, zarówno we własnych kompozycjach, jak i kilku standardach. Niewątpliwie najlepszym utworem na krążku jest ponad 11 minutowy, przybierający formę mini suity „Sonoran Desert'' – to tam Smoczyński i Kicińska dają pokaz pełni swoich umiejętności. Absolwentka Aaron Copland School of Music przedstawia się na „The Maze”, jako pewna swoich umiejętności artystka, która chce szturmem zdobyć palmę pierwszeństwa w kobiecej wokalistyce jazzowej.
Mieczysław Burski