"Im więcej pije, tym potem na scenie jest w lepszej formie (…). Nieziemski talent!" – zachwycała się w 2007 roku korespondentka "Washington Post", Teresa Wiltz. Miejmy nadzieję, że tragedia Amy Winehouse to ostatnia z ofiar tego typu zachwytów.
Za wstępną przyczynę śmierci wokalistki uważa się zażycie amfetaminy, kokainy i alkoholu. W czasie, gdy od pogłosek na temat jej śmierci huczały już Facebook i Twitter, niczego nieświadomy tata piosenkarki był w trakcie podróży samolotem. To on powinien jako pierwszy dowiedzieć się o śmierci córki. A jednak wiadomość trafiła najpierw na czołówki wszystkich portali. Tak londyńska policja strzeże medialnych sensacji, do których dostęp powinien być jednak przywilejem najbliższej rodziny zmarłego (czy to przypadek w świetle ostatniej "afery podsłuchowej"?). To też dobry przykład roli mediów, których ofiarą padła jedna z najbardziej utalentowanych artystek ostatniej dekady.
Od kilku lat oglądaliśmy chocholi taniec Amy Winehouse. Wydaje się, że zamiast pchać wokalistkę na odwyk, media i branża muzyczna kibicowały staczaniu się i kolejnym kompromitacjom tej genialnej dziewczyny (drugim podobnym przypadkiem jest PR wokół kolejnych wybryków wokalisty The Libertines, Pete’a Doherty’ego). "Wielu ludzi w show-biznesie powinno zwiesić teraz swoje głowy ze wstydu" – grzmiał jeden z londyńskich didżejów na twitterze.
Ostatecznym sygnałem alarmowym powinien być jej koncert w Serbii, w trakcie którego Winehouse słaniała się na scenie. Potem odwołała ostatnie 12 występów w ramach trasy koncertowej, w tym zaplanowany na koniec lipca koncert w Bydgoszczy. Trasa miała zwiastować odrodzenie artystki (po długim i podobno pełnym sukcesów odwyku na jednej z tropikalnych wysp), tymczasem okazało się, jak przyznał w trakcie producent Mark Ronson, przyjaciel Amy, "znalazła się ona w stanie, w którym trudno cokolwiek przewidzieć". Dziś po śmierci wokalistki mówi: "była dla mnie bratnią duszą".
Po Amy pozostanie awanturnicza legenda i skandalicznie mało muzyki. Ta, którą usłyszeliśmy, idealnie jednak wpisała się w muzycznego ducha czasów. Gustowny soul i r&b, zaśpiewany pełnym erotyzmu i pasji głosem, nie odkrywał nowych muzycznych lądów. Nazywano ją następczynią Billie Holliday, a więc odsyłano do legend sprzed półwiecza. Jednak, dzięki unikalnemu wkładowi Marka Ronsona, dziś jednemu z najbardziej rozchwytywanych producentów na świecie, lekko unowocześniona formuła okazała się wystarczająca do stworzenia kilku wielkich przebojów. Piosenki "Rehab", "You Know I’m No Good" czy tytułowy utwór z jej drugiej i ostatniej płyty, "Back to Black" (najlepiej sprzedający się album na Wyspach Brytyjskich ostatniej dekady) porywały do tańca dowolny tłum, pod każdą współrzędną geograficzną. To dzięki sukcesowi Amy Winehouse triumfy święcić mogą dziś wokalistki takie jak Adele czy Duffy, również celujące w interpretacjach stylistyk sprzed kilku dekad
Reszty fenomenu dopełniła aura skandalu, którą z pomocą mediów i działu PR roztaczała Winehouse. Lubiła snuć opowieści o swoim uwięzionym eksmężu (aresztowanym za włamanie). Artystka obrażała publicznie m.in. Bono. Bez pardonu wypowiadała się też o innych wielkich show-biznesu. Nie stawiła się też na ceremonii rozdania nagród Grammy – powodem był problem z wjazdem do USA, który artystka, z powodu wcześniejszych problemów z narkotykami, musiałaby okupić aresztowaniem. Wszyscy jednak uwielbiali jej szczerość. Bo taka też była w swojej muzyce – w scenicznej ekspresji nie szła na kompromisy. I niespecjalnie interesowało ją zdanie innych.
Morrison, Joplin, Cobain, Brian Jones. Piękni, młodzi i piekielnie utalentowani wykończyli się przed dobrnięciem do trzydziestki. Elitarne towarzystwo powiększa Amy Winehouse. Dajmy jednak spokój, bo to jeden z najbardziej wytartych rockowych mitów. Oby jak najmniej genialnych postaci i ich mniej utalentowanych naśladowców padło w przyszłości ofiarą "klubu 27"...
Piotr Kowalczyk