Dave Grohl przeszedł naprawdę daleką drogę od "byłego perkusisty Nirvany", przez lidera zespołu biorącego siebie niezbyt poważnie, po próbę bycia sumieniem Ameryki. I teraz zdaje się upominać o swoją utraconą wiarygodność.
Jego zespół nagrywał "Wasting Light" w tym samym studiu, w którym powstało słynne "Nevermind", w dodatku z Butchem Vigiem, producentem odpowiedzialnym za brzmienie tamtego albumu. Na nowej płycie Foo Fighters w jednym kawałku pojawia się też basista Nirvany, Krist Novoselic. Poza tym Grohl odkurzył piosenkę "Marigold", napisaną w 1992 roku dla projektu Late!, a spopularyzowaną przez Nirvanę (wersja utworu znalazła się na stronie B singla "Heart Shaped Box"). To wszystko na kilometr śmierdzi próbą zbicia kasy. Ale widzieliście kiedyś wywiad z Davem? To jest tak słodki, bezpretensjonalny człowiek, że nie mam sumienia pomyśleć źle o jego intencjach. Te wszystkie nawiązania do czasów, w których Dave bębnił w Nirvanie, zaskakują o tyle, że lider Foo Fighters niechętnie wracał do okresu współpracy z Kurtem Cobainem. Przez pewien czas odmawiał nawet wspominania o nim. Chyba nie ma więc logicznego wytłumaczenia, skąd ta nagła decyzja o nagrywaniu "Wasting Light" akurat tam i akurat z tymi ludźmi. Może chodziło o odprawienie jakiegoś swoistego egzorcyzmu?
Już pierwszy singiel z nowej płyty Foo Fighters, zatytułowany "Rope", udowadnia, że projekt nie jest zwykłą próbą odwołania się do prostych refrenów i emocjonalnych, uładzonych krzyków znanych słuchaczom z choćby takiego "Best Of You". Nie ma tu nawet odwołania do bardziej wyrafinowanej melodyki Nirvany. To bardziej powrót do utworów, które są rzeczywiście pisane, a nie obliczane i produkowane w studiu pod buntujących się nastolatków i ich rodziców, lubiących "mocniejsze granie". Gitary potrafią ciąć z matematyczną precyzją, gdzieś zespół zrobi jakieś potknięcie na takcie. Zamiast rzewności i sentymentalizmu, płyta serwuje nam świeżość jak na swoją klasę, okraszoną jedynie gdzieniegdzie znanym z ostatnich albumów zaangażowanym stadionowym patosem. Jest to album płynący gładko i przyjemnie, czyli taki, o jakiego napisanie nikt już tego zespołu nie posądzał.
"Wasting Light" świetnie wpasowuje się w klimat tęsknoty za post-cobainową martyrologią, która powoli zaczyna dochodzić do głosu w pokoleniu obecnych dwudziestokilkulatków. Tęsknoty za nie mającymi wrócić czasami, w których muzyki słuchało się zbyt głośno, nosiło czarne koszulki, zapuszczało włosy i walczyło z czymś, czego się nie rozumiało, ale przecież hormony zawsze wiedziały lepiej. Może i jest to próba szukania usprawiedliwienia, że właśnie zupełnie bez pretensji spodobał mi się album Foo Fighters, ale kiedy słyszę gitary jak z amerykańskiej alternatywy w stylu Jawbox i Fugazi w zespole, który brał się prawie na bary z U2, ciężko nie poczuć się zaskoczonym.
Emil Macherzyński