Niezwykle rzadką sytuacją jest chwalenie zespołu za stanie w miejscu, ale przy Beastie Boys ciężko nie odnieść wrażenia, że lepiej zrobiliby, mniej eksperymentując. Po kilkunastu latach sukcesów na polu singlowym i teledyskowym, poprzednia dekada nie była zbyt łaskawa dla ich premierowego materiału. Album "To The 5 Boroughs" (2004 r.) pokazał, że kiedy panowie poruszają ważne tematy i zostawiają za sobą eklektyzm wypadają jak trzech wkurzonych szczekaczy. "The Mix-up" (2007 r.) był niezobowiązującą, instrumentalną wprawką w filmowym stylu. Teraz, pomijając okoliczności (dwa lata przekładania, zwalczony rak krtani u Adama Yaucha), "Hot Sauce Committee Part Two" pokazuje zespół tak, jakby świat się zatrzymał przy ich albumie "Hello Nasty" (1998 r.). Pojawiają się znowu zapamiętywalne refreny, rozpoznawalny luz, podkłady są pełne funkowego rozbujania, całość rozsadza eklektyzm z klasycznym wtrętem punkowym i wycieczkami w dub. Brakuje tylko klasycznego brzmienia organów Money Marka, który teraz obsługuje głównie syntezatory.
Jeżeli jesteście fanami Beastie Boys, będziecie zachwyceni. Wiem, że ja jestem. Ale cały album stawia dosyć istotne pytanie, czy ten zespół ma jeszcze jakąś funkcję poza zadowalaniem ludzi pamiętających o wadze ich dorobku. Ciężko wprawdzie oczekiwać od zbliżających się powoli do 50. panów rewolucji na miarę innowacyjnego, kreatywnego samplowania ("Paul's Boutique" z 1989 r.) czy traktowania hip-hopu jako wyjścia do eksperymentów z jak największą ilością gatunków muzycznych ("Check Your Head" z 1992 r.). Ale "Hot Sauce Committee Part Two" ma zaskakująco dużo świadomych odniesień do przeszłości w parafrazowanych tekstach i tytułach piosenek. W dodatku powrót zaliczają "zabawne" teledyski, nie mniej zapadające w pamięć niż piosenki (ten promujący album to obsadzony gwiazdami sequel obrazu do ich pierwszego hitu "Fight For Your Right To Party"). I choć nie zaliczają wpadek, ten nagły zwrot w przeszłość jest... zaskakujący.
Ale odstawiając na bok pozamuzyczne dywagacje odnośnie intencji, nowy album uderza we wszystkie właściwe struny, w które album Beastie Boys zwykli uderzać. Nadający się na każdą okazję poza pogrzebem, w niepodrabialnym stylu tria z Nowego Jorku. Bo, tak na dobrą sprawę, czy w świecie zespołu przewrotnie wydającego drugą część płyty jako pierwszą, można mówić o jakimś cynicznym odcinaniu kuponów? Słuchając albumu po raz enty obstawiam, że nie.
Emil Macherzyński