10 lat temu światło dzienne ujrzał "The Soft Buletin", przełomowe dziecko zespołu z Oklahomy, którego chyba nikt przedtem nie brał na poważnie. "TSB" wraz z "Kid A" wywarły ogromny wpływ na alternatywny pop następnej dekady, stając się nieosiągalnymi wzorami dla rzeszy nowych artystów. Pierwszy stawiał na piękno harmonii w stylu The Beach Boys oprawionych wyważonymi orkiestracjami i popartych surrealistycznymi tekstami Wayne'a Coyne'a. Drugi skupił się na rytmice, inspirowanej zarówno niemieckim krautrockiem, jak i sceną techno. To co łączyło te dwa albumy to perfekcyjne wyważenie całości pomimo czerpania z różnych gatunkowo źródeł. Jest jeszcze jedna wspólna nić, w którą zaplątane były The Flaming Lips i Radiohead. Obydwa zespoły nie znały granic w adaptacji różnych stylów muzycznych na własne potrzeby. Oxfordczycy na "In Rainbows" mimo solidności materiału zaczęli przygryzać swój ogon, a Amerykanie? No cóż, nie zwalniają tempa.
"Embryonic" będzie w katalogu The Flaming Lips rodzynkiem, gdyż dość znacznie różni się od poprzedników. Dotychczas Wayne i spółka penetrowali wybrzeża psychodelii, od jej popowej wersji ("The Soft Buletin") przez rockową (wczesne albumy z przełomu lat 80. i 90.), aż po neo-psychodelię ("Yoshimi Battles The Pink Robots"). Tym razem atakują nieco inne tereny. To dwupłytowe wydawnictwo inspirowane jest krautrockiem i w mniejszym stopniu industrialem. Do głowy przychodzą skojarzenia z niemieckimi tuzami sceny lat 70-tych, jak: Neu!, Kraftwerk czy mniej znane La Dusseldorf. Ducha tamtej epoki słychać w sekcji rytmicznej, zarówno w pulsującym basie, jak i czasami galopującej perkusji. Uzupełnieniem klimatu tego wydawnictwa jest tło, konkretnie dźwięki syntezatorów, tak charakterystyczne dla wyżej wymienionych wykonawców. W porównaniu ze swoimi poprzednikami na "Embryonic" nie ma zbyt wiele miejsca na zaraźliwe popowe refreny, choć się one zdarzają ("Evil"). Nie jest jednak tak, że jest to płyta zupełnie oderwana od poprzednich dokonań TFL. Muzyka jest co prawda brudna, lecz nadal słychać przesterowaną charakterystyczną gitarę Stevena Drozda, tak perfekcyjnie wykorzystaną na poprzednich dwóch krążkach. Z kolei Wayne jak zwykle popada w banały tekstowe, które jak zwykle nie rażą, czasami wywołując uśmiech ("I Can Be Frog"), czasami nostalgię i refleksję.
To czy przypadnie wam ta zmiana to rzecz gustu. Oklaski od wszystkich należą się The Flaming Lips za jakość tych 70 minut, nie podążanie za modą kreowaną choćby przez Animal Collective, w końcu za nieschlebianie swoim fanom. Zespół po raz kolejny rzuca im wyzwanie, a przecież jego cżłonkowie mają już po 50 lat.
Paweł Jastak