Jeśli chodzi o ambitną muzykę rozrywkową, wielki sezon kobiet trwa w najlepsze: co i rusz rozkwitają wokół nas bujne, mądre i subtelne światy, otwierane przez Katarzynę Nosowską, Gabę Kulkę, Candelarię Saenz Valiente, i inne wybitne wokalistki. Niewątpliwie Polska śpiewa w tej chwili głosem kobiety. Głos ten nie znajduje bowiem żadnej przeciwwagi w operetkowej męskości postaci w rodzaju Nergala czy melancholijnych trelach indierockowych młodzieńców, dla których tak zwany przekaz jest tylko kłopotliwym dodatkiem do kolorowych wdzianek.
Tym ciekawiej zapowiadała się solowa płyta Spiętego – czyli Huberta Dobaczewskiego, wokalisty zespołu Lao Che.
Kto miał okazję słuchać na żywo piosenek z rewelacyjnego "Powstania Warszawskiego", ten wie, że testosteronem, który wytwarzał się wtedy na salach koncertowych, można by obdzielić kilka pułków wojska na froncie. Przy czym był to testosteron, by tak rzec, czysty, szlachetny i heroiczny, nieskażony tępą wulgarnością i duchową tandetą. Już z okładki Antyszant patrzy na nas Spięty prowokacyjnie, szorstko i czarno-biało, kopcąc fajka i obnażając klatę. W piosence "Nie wszystko zostało napisane" nazywa swoją twórczość – przyszłą, ale przecież i teraźniejszą – "ponurą i figlarną" – i taka właśnie jest ta okładkowa autoprezentacja, spójna zresztą z tym, co słyszymy na samej płycie. A słyszymy na niej piosenki inspirowane morzem.
Z klasycznymi szantami niewiele mają wspólnego, o czym świadczy choćby dyskusja fanów tego gatunku na forum portalu szantymaniacy. Ortodoksi przyjęli tam płytę Spiętego z równym entuzjazmem, z jakim żeglarze witają trzytygodniową flautę. I trudno im się dziwić – w dużo większym stopniu jest to eksperymentalna wypowiedź poszukującego artysty, niż jakiś uładzony dialog z szacownym idiomem.
W piosenkach Spiętego "czarnomori" płynnie przechodzi w memento mori, a wszechogarniające morze okazuje się dogodną metaforą, pozwalającą mówić o sprawach ostatecznych – śmierci i wierze ("Bajka o śmierci" i "Morże"), szaleństwie ("Łódź wariatów"), poznaniu samego siebie ("Nie wszystko zostało napisane"). Morze to test na dobro i prawdę – "za próżne serce – wykręca ręce (...) za dobre słowo – odrodzi na nowo" ("Ma czar karma"). I na męskość, oczywiście – tylko prawdziwy chłop "na przemijanie gwizda" a bab ma na kopy; tylko na morzu dostaje szansę "raz w życiu się postawić".
Muzycznie też jest szorstko; monotonne, oszczędne podkłady gitarowe przeplatają się z elektronicznym, minimalistycznym pulsem a la Kraftwerk, i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszystko tu do siebie dobrze pasuje. Może nie zawsze i nie każdego wciąga w pełni – muzyczno-liryczne opowieści Spiętego są dużo bardziej osobne i idiosynkratyczne niż, dajmy na to, Maleńczuka, i ten brak przystępności tworzy pewną barierę w całkowitym oddaniu się Antyszantom.
Oczywiście, na płycie jest nie tylko ponuro, ale i figlarnie – berlińskie kazamaty co chwila rozjaśnia rodzimy, straganowy folk, a nawet reggae ("Szkoda"). Powaga spraw ostatecznych też nie jest aż taka spiżowa – w "Dworujże" słyszymy, że "do powagi mi hola", a w "Trafionym/zatopionym" okazuje się, że cały ten morski patos to tylko chłopięca gra w okręty. Co lekko osłabia "męskość" Antyszant, ale świadczy o ich mądrości. Kto wie, może gdyby wysłać innych polskich wokalistów w długi morski rejs (choćby metaforyczny), okazałoby się, że jednak mają oni o czym – i jak - śpiewać?
Maciej Kaczyński