To tylko z pozoru smutna konstatacja: kiedy zawodzi rock'n'roll, pop rozkwita niczym dotknięty złotymi opuszkami Midasa. W tym wypadku Midas przybrał ziemskie imię: Tim Goldsworthy, na co dzień współwłaściciela DFA Records, bezpośrednio winnego zamieszaniu pod tytułem "dance punk", na dodatek kolegi Jamesa "LCD Soundsystem" Murphy'ego.
Tym razem Tim pod swe opiekuńcze skrzydła przyjął australijski tercet Cut Copy, zapewniając im dożywotnie miejsce w katalogu artystów, którzy powinni rządzić masową wyobraźnią, ale z niewiadomych przyczyn pozostają znani wtajemniczonym użytkownikom blogosfery i opiniotwórczych portali muzycznych. W idealnym świecie to właśnie piosenki z "In Ghost Colours" rządziłyby w rozgłośniach radiowych, których nazwy rozpoczynają się na literę E, czy inne P, a może Z, a dziewczynki w arafatkach nosiłyby przypinki z podobiznami członków zespołu.
"In Ghost Colours" – mimo mocniejszych i słabszych momentów – to majstersztyk muzyki popularnej. Wywindowanie do rangi sztuki elementów, które wzbudzają odrazę. Italo disco, europop z początku lat dziewięćdziesiątych, pierwsze hity Kylie Minogue, tyleż syntetyczne, co zapominalne, to wszystko spotyka się na drugiej płycie Cut Copy. Nie ma obaw, mimo miałkości podstaw, zbudowano solidną konstrukcję. Co i rusz pojawiają się delikatnie rzężące gitary, zaimplementowano najmodniejszą z możliwych produkcję, z wokalnymi i instrumentalnymi nakładkami, sprawiającymi wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w zorganizowanym w opuszczonym gmaszysku koncercie. Gdzieniegdzie przywoływany jest duch french touchu, czasem całość skręca w stronę nieposkromionego indie.
Z nośnością kompozycji zamieszczonych na "In Ghost Colours" może równać się w tym roku jedynie debiutancki album Nowozelandki Ladyhawke (też nie znacie, prawda?). Indeks numer 7, "So Haunted", cały czas nas zwodzi. Początek, chropowaty, tantryczny wcale nie zwiastuje, że w refrenie przeniesiemy się do muzycznego Eldorado, niczym z "Pet Sounds" Beach Boysów, a już w ogóle nie spodziewamy się, że pod koniec zatęsknimy za Bananaramą. Indeks numer 9 – "Hearts On Fire" – wymiatacz, przemelodyjne nawiązanie do amerykańskiego house’u przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (ten saksofon, jakie to w mordę proste, zupełnie jak w "Infinity" - kultowym numerze projektu Guru Josh, który w tym roku powrócił w niegodnym oryginału i mych wspomnień z dzieciństwa remiksie), z powtarzającym się efektem "oh" (Ace Of Base, anyone?), hymn narkotykowych kochanków. I wreszcie indeks numer 10 – "Far Away" – w XXI wieku nie było ważniejszej miazgi tanecznej. Nie było. Syntetyczne, podrasowane soczystym basem, z piekielnie przebojowym refrenem i bridge'em, który kiedy wreszcie się skończy, doprowadzi Cię do ekstazy. Już te trzy numery pozwalają stwierdzić, że "In Ghost Colours" to jazda obowiązkowa, a świat wiruje.
W czym tkwi sekret tego krążka? To, co (nie)dobre i czym zachwycano się dwie dekady temu, konwertuje przy pomocy brzmieniowych i aranżacyjnych smaczków (zwróćcie uwagę, jak wiele dzieje się w tle, szczególnie w krótkich formach muzycznych, oddzielających poszczególne utwory) w świeży i poruszający sposób na język rozumiany przez generację zerojedynkową. Całość jest niespotykanie lekka, bezszelestna, pozornie i celowo niemodna. Pop przestaje być synonimem zgrozy i obrzydzenia. Syntetyka przybiera sobie duszę. Nie tęsknię za gitarami, nie obchodzi mnie nowa płyta Franza Ferdinanda, jakie Oasis? Chcę się bawić. I proszę, nie spłycajmy tego do zajawki indie-dzieciaków. Ten album to coś więcej niż smark sezonowego szaleństwa.
Maciek Tomaszewski