Gdyby oceniać twórczość Herberta po odarciu z karkołomnych eksperymentów, ideologicznej otoczki towarzyszącej premierom kolejnych projektów, wyliczając arytmetyczną średnią z ilości gwiazdek przyznawanych jego kolejnym przedsięwzięciom, otrzymalibyśmy najwyżej ocenę dostateczną.
Fakt - potencjał tkwiący w tym zbliżającym się do czterdziestki Brytyjczyku jest wyjątkowy, niestety jego wzloty są tak samo liczne jak upadki. Bilans wychodzi na zero.
Po pięciu latach od bigbandowego debiutu nie zmieniło się nic - Herbert jest wciąż nieprzewidywalny. Jednak przy całej sympatii dla tego pana, bardziej prawdopodobny był zawód niż zachwyt.
"There's Me…" wydaje się być kwintesencją twórczości Herberta. Choć, po pierwsze - pomysły elektroniczne przypominają odpady z produkcji dla Roisin Murphy, a po drugie - konceptualność zabiegów, która kilka lat temu przyciągała słuchaczy, teraz tylko nuży. Nawet tak wzruszający zabieg jak wykorzystanie dźwięku inkubatora, w którym rzekomo leżał potomek Herberta, nie robi już żadnego wrażenia. Mimo że świetne swingowe brzmienie i harmonia orkiestry nie zmieniły się w ani jednym calu, to połączenie tych dwu pozornie ogranych elementów przynosi bardzo ciekawy efekt.
Niestety, przepych już nie wystarczy, by komukolwiek zaimponować. Co zaskakujące, w całej tej misternie zaaranżowanej układance brakuje pomysłu. Oprócz świetnego wokalu Eski, który ciągnie płytę od początku do końca, reszta sprawia wrażenie bałaganu przez duże B, którego Herbert nie potrafi okiełznać. Okej, są momenty, gdy to monumentalne, nieokrzesane brzmienie imponuje. Jest ich jednak niewiele, a to, co najbardziej urzeka w "There's Me…" to operowa stylizacja, na którą mógł zdecydować się tylko Frank Zappa. Różnica polega na tym, że on zrobiłby to z większą klasą, humorem i ogromną dawką dystansu do siebie.
O ile pojedyncze utwory robią dobre wrażenie i z ręką na sercu mogą się podobać, to cała, trwająca godzinę, płyta jest mocno niestrawna, wręcz męcząca, a konia z rzędem temu, kto dla czystej przyjemności wysłucha jej trzy razy pod rząd.
Niektórzy mówią, że "There’s Me And There’s You" mógłby stanowić dźwiękowe odzwierciedlenie czasów, w których żyjemy. Ale co to za czasy…
Tymoteusz Kubik