Spośród odchudzających się nastolatek 1-2 procent zapada na anoreksję i bulimię. Zaburzenia odżywiania mogą skończyć się nawet śmiercią.
– Tak naprawdę nie znamy dokładnych przyczyn psychicznego jadłowstrętu. Przyjmujemy wieloczynnikową etiologię: predyspozycje genetyczne, charakterologiczny perfekcjonizm – tłumaczy prof. Irena Namysłowska z Kliniki Dzieci i Młodzieży Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Podkreśla, że anoreksja i bulimia to zaburzenia emocjonalne. Nie należy więc przeceniać czynników kulturowych. Moda na bardzo szczupłe sylwetki utrudnia leczenie, ale nie powoduje zaburzeń odżywiania. – To choroba duszy. Odchudzanie staje się niebezpieczne, gdy tracimy nad nim kontrolę. Po zrzuceniu 2 kg dziewczyna traci kolejne 2, a potem myśli: "Czemu nie 4 lub 8?" – opowiada prof. Namysłowska.
Tłumaczy, że anorektyczki tkwią w pewnego rodzaju pułapce. Z jednej strony, żeby utrzymać własną tożsamość, muszą się odchudzać nadal. Wiedzą jednocześnie, że nie jedząc ranią swoich bliskich i robią krzywdę sobie.
Anoreksji czasami towarzyszy bulimia, która de facto jest odrębną chorobą. Bywa, że przewlekłe odchudzanie powoduje rozstrojenie organizmu, stąd napady objadania się, a potem zachowania kompensacyjne: wymioty, przeczyszczanie się, głodzenie.
– Rodzicom jest trudno zauważyć pierwsze objawy anoreksji. Sprzyja temu brak wspólnych posiłków. Poza tym dziewczęta bardzo starannie ukrywają odchudzanie – mówi gość "Czterech pór roku".
Anoreksja to, jak definiuje profesor Namysłowska, brak "apetytu na życie". Jej zdaniem nie można twierdzić, że winne są rodziny, w których dorastają nastolatki. – Można jednak mówić o pewnym przekazie, np. w stylu "tylko w rodzinie jest bezpiecznie". Wtedy młoda dziewczyna boi się życia, nie chce dorastać, czego metaforą jest głodzenie się, rezygnacja z kobiecych kształtów na rzecz sylwetki dziecka.
Dla dziewcząt dotkniętych anoreksją często własne ciało jest jedyną rzeczą, którą – jak uważają – mogą kontrolować. Stąd trudno skłonić je do leczenia. Z badań epidemiologicznych nie wynika, żeby problem narastał. Pacjentek jednak przybywa. – Może dlatego, że częściej niż kiedyś rodziny decydują się na terapię – uważa prof. Namysłowska.
(lu)