Poinformowały o tym w czwartek białoruskie media opozycyjne.
Do incydentu doszło we wtorek na przejściu granicznym w Sławatyczach (Lubelskie), gdy Łukin wraz z rodziną próbował przekroczyć granicę. Budynek na przejściu granicznym jest podzielony na dwie części - polską i białoruską. Według Alony Łukin gdy białoruscy pogranicznicy długo sprawdzali dokumenty, jej mąż, obawiając się problemów, zbliżył się do polskiej części. Po pewnym czasie funkcjonariusze ruszyli za nim na polską stronę.
- Łapali go jak prawdziwego złoczyńcę: biegli za nim, wykręcili mu ręce, porwali odzież, zadali obrażenia. Wyglądało to okropnie. Po pewnym czasie zjawił się szef polskiej zmiany i zaczęto wyjaśniać sytuację. Gdy dowiedzieli się, że może chodzić o prześladowanie z przyczyn politycznych, powiedzieli, że Aleksandr zostaje u nich - powiedziała Alona Łukin.
Ona sama również była po polskiej stronie, ale - jak wyjaśniła - białoruscy pogranicznicy odmówili przekazania im dzieci, które zostały po ich stronie granicy. - Pogranicznicy powiedzieli, że zostawiłam dzieci, a ponieważ one znajdują się na terytorium Białorusi (...), to nikt nam nie odda dzieci. Wyglądało na to, że wzięli je jako zakładników - powiedziała żona opozycjonisty.
Jak podaje Radio Swaboda, Łukin, przedsiębiorca z Kobrynia, przyłączył się do grupy poparcia na rzecz kandydatury Andreja Sannikaua. Został zatrzymany na demonstracji opozycji 19 grudnia, skazany na 15 dni aresztu. Potem wyjechał do Francji, teraz próbował wrócić na Białoruś.
PAP, agkm