Białorusini czekają na dewaluację rubla. Nigdzie w Mińsku, Homlu, Witebsku nie można kupić ani euro, ani dolarów. Trudno znaleźć złoto. Mając za sobą smutne doświadczenia, Białorusini inwestują pieniądze, jeśli nie w waluty, to w towary stałe.
Pierwsza zniknęła kasza gryczana. Nie można jej teraz znaleźć w sklepach. W oczekiwaniu na podwyżkę cen komunikacji miejskiej Białorusini zaczęli kupować żetony na metro. Żetony na metro stały się one walutą, które zastępują Białorusinom pieniądze.
Teraz naprawdę nie można już znaleźć złota wydawanego przez bank narodowy. Ostatnio pojawiła się taka publikacja - dziennikarz obszedł wszystkie punkty wymiany walut w Mińsku i przez cały dzień znalazł tylko 10 euro w jednym kantorze. Przed kantorami stoją duże kolejki, Białorusini gotowi są kupić dolary nawet 30 procent drożej niż wynosi oficjalny kurs.
To oznacza, że rubel Białorusi może upaść. Kosztuje ponad 3000 ruble za dolar. Ekonomiści prognozowali, że dolar będzie kosztował dużo więcej.
Czym to jest spowodowane – oczywiście też kryzysem gospodarczym. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, gdzie Łukaszenka ubiegał się o kredyt, dawno wymagał, żeby Białoruś dewaluował rubel, bo jego kosztu rynkowy nie odpowiada realnemu.
Faktycznie kryzys gospodarczy spowoduje większą dewalucję, która rozciągnie się może na kilka lat. Niektórzy ekonomiści prognozują, że w następnym roku dolar może kosztować 5000, 6000 rubli. To znaczy, że koszty będą wyższe, zarobki zostaną w miejscu.
My, opozycja, spodziewamy się, że kryzys spowoduje mobilizację ludzi do protestu, upolitycznienie. Zwykle, gdy w kraju zaczyna się kryzys gospodarczy ludzie zaczynają się buntować. Ważne jest, żebyśmy wtedy byli przygotowani i potrafili tych ludzi zjednoczyć.
Franciszak Wiaczorka