Deklarujemy, że się "zdzwonimy". Sięgamy po palto, jeszcze ostatnie rozmowy w progu, jeszcze całuski i pozdrowienia, jeszcze ostatni męski uścisk dłoni, ale zasadniczo "idziemy" znaczy przecież, że idziemy.
Ale nie w Portugalii. Tutejsze "vamos embora", czyli nasze "idziemy", ma zupełnie inny sens, niż w Polsce. Obcokrajowiec może nawet mieć wrażenie, że wcale nie ma sensu. Bo po co mówić, że vamos, skoro nie vamos?!
Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Kiedy padało "vamos embora", rozumiałam to jako "vamos embra", a nie "za 15 minut powoli vamos embora". No więc wstawałam, ubierałam okrycie wierzchnie, narzucałam torbę na ramię i... czekałam. Nie dość, że nikt nie "vai embora", to jeszcze na dodatek nikt nie przejmuje się tym, że ja już "vou embora"!
Trochę wody w Wiśle i Tagu już upłynęło, odkąd tu przyjechałam, a wciąż ciężko mi się do tego przyzwyczaić. Czas... przez całe życie uczyłam się i czułam, że czas można zmierzyć i zaplanować. O naiwna!
W Portugalii czas płynie inaczej. Trochę jak na obrazie Salvadora Dali "Trwałość Pamięci" z topniejącymi zegarami. Niby jest, ale tak naprawdę nikt się nim nie przejmuje. Jest elastyczny. To czasomierz jest dla nas, a nie my dla czasomierza. Planowanie czasu i kontrolowanie go wydaje się tu być ekwilibrystyką najwyższych lotów. Spóźnienie jest rzeczą tak naturalną, że nikt nawet go nie wypomina.
Nie chodzi mi jednak o to, by krytykować Portugalczyków za ich podejście do czasu. Wręcz przeciwnie. Może to tylko moje wrażenie, ale dzięki temu ludzie są tu spokojniejsi i bardziej zrelaksowani. Wiedzą przecież, jak jest.
I choć do tej pory podrywam się na dźwięk słów "vamos embora", nauczyłam się radzić sobie ze spóźnialstwem i czasową niefrasobliwością. Jak, spytacie? Ano, sama zaczęłam się spóźniać. A jeśli ktoś mówi, że będzie na miejscu za tyle i tyle minut, mnożę to razy trzy. Ten algorytm ma niemal 100-procentową skuteczność. A jeśli ktoś przybędzie jednak punktualnie... to już jego problem.