Krakowskie Stowarzyszenie Tripanacja wydało właśnie Hipnokrację, debiutancki tom wierszy Jana Szutkowskiego. Książka jest nienagannie opracowana pod względem edytorskim: dobry projekt obwoluty, kremowy papier o delikatnej fakturze, estetyczna czcionka, ciekawe grafiki. Dlaczego o tym mówię? Chyba dlatego, że niewiele więcej dobrego w Hipnokacji znajduję. Obcuję bez wątpienia z poezją nienajwyższych lotów.
Złudzeń pozbawia mnie już pierwszy wiersz z tomu, Homo ledwo sapiens. Przede wszystkim niepokoi zawarta w tytule gra („sapiens” jako „sapiący” oczywiście) – jest bardzo banalna i staje się dla czytelnika sygnałem, że autor będzie z miernym powodzeniem próbował kolejnych słowotwórczych zabaw. Sam wiersz nie broni się zupełnie: brak mu jakiejkolwiek melodii, poeta wydaje się zupełnie nieświadom ważkości rytmicznej i w ogóle brzmieniowej warstwy tekstu; składniowe struktury wiersza bardzo ubogie, jednotorowe, często nieporadne; wersyfikacja automatyczna, pozbawiona choćby jednej przerzutni; kolejne mało zajmujące gry słowne; metaforyka typu „radość rozpierzchnięta / białą pastelą chwili”. Po 32 wersach czytelnik zostaje z niczym i słusznie chyba mniema, że poeta nie ma po prostu nic ciekawego do powiedzenia, uprawia trzeciorzędny, bardzo już przebrzmiały modernizm rodem z Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej czy Tetmajera. Okrasa w postaci neo-neolingwistycznych gier w niczym Szutkowskiemu nie pomaga, jestem skłonny traktować ją jako przejaw zwykłej poetyckiej mody (o której celnie pisał w Dwanaście Marcin Świetlicki; zachęcam do odnalezienia tego fragmentu). W przypadku Jarosława Lipszyca, Joanny Mueller, Marii Cyranowicz czy – niepoczuwającej się do neolingwizmu – Anety Kamińskiej zaawansowany recycling leksyki, gramatyki i struktury tekstu oraz wynikające z tychże problemy nadawcze wiersza coś mi w istocie mówią, budują jakiś metakomunikat, są próbą pewnej skondensowanej, praktycznej filozofii języka, ponadto tworzą, w całym oporze, który stawiają, interesującą jakość estetyczną. W przypadku Szutkowskiego ani o jednym, ani o drugim mowy być nie może.
Kolejne wiersze z tomu utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Nawet zgrabna formalnie Informacja (pisana strofą 6+5/5+5/5+6/5, a więc lekko zmodyfikowaną strofą saficką) nie przekracza konwencji słabego, epigońskiego modernizmu, którą mógłbym określić również jako „poetykę pastelowych impresji”, gdzieniegdzie przeplatanych równie słabą ironią (Uduchowiony), pełną ekspresji „wzniosłością” (Kropla szczęścia: „gwiazdozbiór pełen patosu”, a po chwili „rozpostarty w bezdech wszechświata / runę w atomy”; czy znają Państwo takiego pomniejszego modernistę – Eminowicza?) czy pastiszem mitu (kilkustronicowa proza Człowiek z miasta ognia – ten tekst udaje się Szutkowskiemu w tomie chyba najbardziej). Właśnie: nie przekracza konwencji. Może lepiej: nie istnieje w przestrzeni konwencji innej, ciekawszej. Chodzi chyba o to, że Szutkowski po prostu zbyt wielu konwencji nie zna i nie jest świadom tego, jak współcześnie można pisać, nie wspominając nawet o tym, że mógłby próbować zastane dykcje przepracowywać i dążyć ku rzeczywiście oryginalnemu, własnemu językowi (co powinno być chyba ambicją każdego poety). Taka sytuacja jest prawdopodobnie wynikiem tego, że autor niewiele czytał; jeśli czytał wiele, to prawdopodobnie czytał nieuważnie. Jeśli i tu się mylę, tym gorzej dla niego – zwyczajnie nie ma talentu.
Z bardzo debiutanckimi wierszami Szutkowskiego żegnam się szybko i bez żalu, biadoląc tradycyjnie nad tym, że w Polsce wydaje się, według słów Bartosza Konstrata, „katastrofalnie dużo poezji”. Biadolenie moje jest tym większe, że ten słaby literacko tom jest naprawdę piękny edytorsko i wielu wydawców mogłoby stawiać go sobie za wzór. Cóż, niech przynajmniej podziwiają go w jakimś muzeum papiernictwa.
Paweł Uszyński
Jan Szutkowski, Hipnokracja, Kraków 2007.