- Wychowałam się w lesie, w małym domku, stojącym samotnie w lesistej dolinie - mówił o sobie Adam Sławiński, kompozytor, pianista i krytyk muzyczny. Urodził się 27 listopada 1935 roku w miejscowości Leśniczówka, na skraju doliny Noteci, z której zapamiętał "pejzaż mazurski w miniaturze". Wśród pierwszych wspomnień znajdują się także piosenki nucone przez mamę, a także dźwięk skrzypiec ojca.
Adam Sławiński i wspomnienia z lat dziecięcych
- Mama opowiadała, że w pierwszych miesiącach życia ojciec zabierał mnie na leśne spacery. Zaprzęgał konia do tak zwanego smyka, mocował na nim wózek ze mną, brał skrzypce i przygrywał na nich w czasie przejażdżek - opowiadał w jednym z wywiadów dla Dwójki.
To właśnie swojemu ojcu zawdzięcza pierwszy kontakt z muzyką. Strauss, Brahms, Haendel – wszystkie te dzieła młodemu Adamowi Sławińskiemu wygrywał na skrzypcach jego tata. Sprowadził też do domu pianino – inkrustowane, firmy G.WolkenHauer.
- Podejrzewając jakieś uzdolnienia, rodzice posłali mnie i brata na lekcje do nauczyciela muzyki, pana Stefana Musiała. To był sprawny pianista, trochę kompozytor. Już po paru lekcjach wydał wyrok: "nic z nich nie będzie". Ojciec, niezadowolony, zamknął pianino, a klucz schował w bieliźniarce. Miałem świadomość, że zamyka się przede mną jakaś droga, która dopiero się otworzyła. Ale odkryłem ten klucz i pod nieobecność ojca ćwiczyłem jakiegoś ognistego krakowiaka. Kiedy ojciec to usłyszał, pozwolił mi na dalsze lekcje - opowiadał Adam Sławiński.
Czytaj też:
Miłość do jazzu "od pierwszego usłyszenia"
Adam Sławiński studiował muzykologię na Uniwersytecie Warszawskim. Już jako student prowadził działalność publicystyczną, a także muzyczną. Również w tamtym czasie poznał jazz.
- Pewnego dnia Andrzej Karpiński powiedział do mnie: "chodźmy wieczorem do ASP, grają Melomani". Zgodziłem się niechętnie, bo nie lubiłem wtedy jazzu. Ale stało się: była to fascynacja od pierwszego usłyszenia. W moim życiu zaszła jakaś gruntowna zmiana. Na bok poszła analiza harmoniczna i kontrapunkt staroklasyczny, a rozpanoszył się jazz. Czciliśmy wtedy takich muzyków, jak Parker, Gillespie, Monk. Oczywiście również Ellę [Fitzgerald – przyp. red.] i Louisa Armstronga. A wśród rodaków: Trzaskowskiego, Komedę, Kurylewicza i zapomnianego dziś Gwidona Widelskiego - wyliczał kompozytor.
Na studiach także, zupełnie przez przypadek, trafił do jazzbandu. Mimo nieznajomości harmonii jazzowej, z pomocą jednego z kolegów z zespołu postanowił się tego nauczyć. - Melodii się nie notowało, to pianisty nie obchodziło. Pianista miał znać tylko harmonię - opowiadał. - Znajomy pokazał mi na fortepianie podstawowe formuły jazzu klasycznego, pożyczył tomik ragtime'ów i to była w zasadzie cała moja edukacja w zakresie jazzu tradycyjnego - przyznał. Razem z nim zespół tworzył m.in. Mateusz Święcicki, późniejszy szef muzyczny radiowej Trójki, a szefem całości był saksofonista Władysław Sosnowski.
Od montażysty muzyki do kompozytora Teatru Telewizji
Wśród wielu osób, które wspominał Adam Sławiński, znalazła się znakomita muzykolog Zofia Lissa. Podczas jednego z koncertów w Filharmonii Narodowej przedstawiła komuś młodego studenta. Tym kimś okazał się ówczesny dyrektor Telewizji Polskiej Włodzimierz Sokorski. - Któregoś piątkowego popołudnia szedłem w stronę kawiarni, kiedy usłyszałem głos. "Dokąd to się pan wybiera?". Powiedziałem, że idę szukać pracy. "To niech pan przyjdzie do mnie w poniedziałek do telewizji" - odrzekł. W ten sposób na IV roku studiów zostałem redaktorem muzycznym w telewizji.
Czytaj też:
Praca w TV polegała głównie na tworzeniu muzycznych ilustracji do programów informacyjnych. Jednak czasem wpadały zlecenia na montaż muzyki do Teatru Telewizji. Pewnego dnia Adam Sławiński otrzymał propozycję opracowania muzycznego do "Człowieka, który poślubił niemowę" Anatole'a France'a.
- Wtedy po raz pierwszy byłem bezczelny. Spytałem: "a co by pani powiedziała na to, żebym napisał muzykę do całego spektaklu?". Za 500 złotych zaangażowałem trzech muzyków, a sam zagrałem za darmo. Usłyszał to Jerzy Antczak, pomyślał, że jestem kompozytorem i zaangażował mnie do kolejnych produkcji - wspominał w Dwójce artysta.
Adam Sławiński i spełnione marzenia o pracy w radiu
Adam Sławiński przyznał, że jego największym marzeniem od zawsze była praca w radiu. Jeszcze w czasach dzieciństwa, idąc do szkoły, chciałby "robić tam cokolwiek". To marzenie ziściło się w latach 70., kiedy zaproponowano mu stanowisko zastępcy dyrektora Redakcji Muzycznej Polskiego Radia. - Byłem drugim zastępcą, bo pierwszym był Jan Kotoński. To był istny szturm muzyki współczesnej. Nadaliśmy wszystkie dostępne dzieła Pendereckiego i prawdopodobnie wszystkie Góreckiego. Elżbieta Markowska prowadziła wywiady z Witoldem Lutosławskim, więc przypuszczam, że wszystkie ważniejsze utwory tego kompozytora również zostały nadane. Działo się tam wiele pozytywnych rzeczy - mówił.
Na tym stanowisku pracował przez rok. Odszedł w 1975, jednak wrócił już w 1990 roku jako dyrektor radiowej Dwójki. To właśnie on wprowadził na antenę Programu 2 transmisję wszystkich etapów Konkursu Chopinowskiego. - Na decyzję miałem 10 sekund. Zgodziłem się – i tak Konkurs Chopinowski jest transmitowany w całości do dziś - opowiadał. Jak podkreślił w rozmowie, do dziś to właśnie Dwójki słucha najchętniej. - Znajduję w niej wszystko to, co mnie najbardziej interesuje - przyznał.
***
Anna Myśliwiec